Wprowadzenie do cyklu “Wszyscy moi Spider-Mani” zakończyłem nie lada cliff-hangerem. Otóż, rzuciłem pytanie, czy coś może pójść nie tak z premierą takiego filmu, jak „Spider-Man” Sama Raimiego. Ogólna odpowiedź brzmi: jasne, że tak! Źle może pójść między innymi, cóż, wszystko. Ale…
Jak się okazało – na szczęście dla małego mnie – wszystko poszło właśnie tak, jak miało pójść. Pewnie po budowaniu „napięcia” w poprzednim tekście, spodziewaliście się, że zacznę od narzekania na Spider-Mana w wydaniu Raimiego, ale w przypadku pierwszej części po prostu nie potrafię tego zrobić. To jeden z tych filmów, w którym można – i to dosyć łatwo – przyczepić się do sporych rozmiarów listy szczegółów. Jest jednak ona równoważona przez bardzo długą listę szczegółów, które zostały dopieszczone z niesamowitą wręcz pieczołowitością. Równocześnie, jest to film, który wszystkie najważniejsze rzeczy robi dobrze.
„Spider-Man”
Tobey Maguire gra Petera Parkera, który jest po prostu dobrym chłopakiem, wychowanym przez ludzi, którzy go kochają i którzy przekazali mu swoje wartości najlepiej, jak potrafili. Jest też, zupełnie przy okazji, straszną ciapą. Taką, która potyka się o własne nogi. W szkole ma problemy z życiem towarzyskim, ale bryluje w nauce. Kocha się w dziewczynie z naprzeciwka, ale nie potrafi do niej otworzyć ust, nie dławiąc się przy okazji własnym językiem (to akurat dotyczy 99% populacji). Za to w domu panuje atmosfera miłości i wzajemnego szacunku, podminowana tylko przez regularne problemy finansowe.
Tak jak pisałem, normalny chłopak. I to normalny chłopak, który bardzo dobrze ze mną rezonował, gdy byłem mały. Co więcej, jest to normalny chłopak o, teoretycznie, dosyć prostej konstrukcji postaci. Sęk w tej „teoretycznie prostej konstrukcji postaci” nie potrafił nikt później tak dobrze uchwycić, jak to zrobił właśnie Raimi w swoim pierwszy filmie. I w drugim też. A w trzecim popłynął.
Nie wybiegajmy jednak za bardzo w przyszłość. Na razie doszliśmy do narodzin superbohaterskiego alter-ego Petera Parkera, które wyglądają, jak żywcem wyjęte z komiksu z 1962 roku. Tak, twórcy rozbudowali poszczególne sceny, które 60 lat temu zmieściły się na ledwie kilkunastu stronach, ale ich esencja została praktycznie nietknięta. Każdy kto choć przez chwilę był fanem Spider-Mana, zna tę historię na pamięć. Peter stał przed wyborem – mógł powstrzymać rabunek, ale postanowił tego nie robić. Ponieważ był zły na osobę, która właśnie miała wycelowany w siebie pistolet. To nie była jego sprawa. I ta decyzja wpływa na całe jego życie. W jej efekcie umiera osoba najbliższa mu na świecie, wujek Ben. Z tej śmierci rodzi się nowy Peter Parker, Spider-Man.
Można powiedzieć, że pierwszy film Raimiego jest ekranizacją jednej z najbardziej znanych fraz w historii komiksów: „z wielką mocą, idzie w parze wielka odpowiedzialność”. Po latach jest to element, który bardzo doceniam w filmach Raimiego. Nigdy nie chronił swojego Spider-Mana przed odpowiedzialnością, a co za tym idzie – również przed konsekwencjami. To brzmi może banalnie, ale… Pomyślcie o większości filmów Disneya czy Marvela z ostatnich lat. Konsekwencje czynów nie są w nich mile widziane. Jeśli się pojawiają, nie mogą trwać zbyt długo i najlepiej, żeby zaraz zostały odkręcone. Tak nie jest u Raimiego – każdy czyn Petera niesie ze sobą jakieś konsekwencje. Za każdym razem, gdy rzuca się, by kogoś ratować, rezygnuje z czegoś albo kogoś dla siebie ważnego. To nie jest historia, w której bohater może mieć wszystko. To historia, w której bycie bohaterem jest okupione wysokim kosztem. Ale… przecież z wielką mocą idzie w parze wielka odpowiedzialność. Więc jak można nie ponieść tego kosztu?
Tak jak napisałem wcześniej, konstrukcja tego Petera Parketa jest w zasadzie prosta. Tak samo prosta jest konstrukcja całego filmu. Nie mamy tu tajemnych spisków, rodowych tajemnic czy gigantycznej siatki powiązań między wydarzeniami i postaciami z różnych mediów. I dzięki tej prostocie podstawowych elementów, Raimi miał dużo przestrzeni, by skupić się na detalach. Nie musiał tłumaczyć widzom zawiłej historii zmarłych rodziców Petera, ponieważ w tej wersji opowieści nie ma nic zawiłego. Dzięki temu miał miejsce na budowanie relacji między postaciami – Peterem, ciocią May, Mary Jane, Harrym czy Normanem Osbornem. I znów, jest to coś, czego nie doceniałem w pełni dwadzieścia lat temu, ale teraz są to elementy, które sprawiają, że pamiętam ten film i do niego wracam.
Jasne, pierwszy Spider-Man Raimiego miał swoje wady. Do dziś kostium Normana Osborna kojarzy mi się przede wszystkim z Power Rangers. Szczęśliwie, w Zielonego Goblina wcielił się cudowny Willem Dafoe i, według mnie, bez problemu uratował sytuację. Niektórzy chyba narzekają na jego przerysowaną grę, ale ja absolutnie kocham ten szalony dualizm w jego wydaniu. Uwielbiam scenę, w której na przemian jest sobą i Goblinem, i prowadzi dialog. Willema Dafoe kocham w każdym wydaniu, a to jest jednym z moich ulubionych.
Do dziś zabawnie wyglądają Tobey Maguire, Kirsten Dunst i James Franco w roli licealistów. Ogólnie, cała szkoła wygląda, jakby każdy kiblował w ostatniej klasie przez przynajmniej dekadę. Tego problemu nie uniknięto też za bardzo w „Amazing Spider-Man” i dopiero Marvel do zagrania młodego Petera Parkera zatrudnił aktora w mniej więcej adekwatnym wieku. Inna sprawa, że u Raimiego ten problem szybko znika, gdyż na koniec segmentu szkolnego nie trzeba długo czekać.
Taka ciekawostka, na marginesie: Flasha Thompsona, który wiecznie tłukł Petera, gra w tym filmie Joe Manganielo. Jak skończył ze spuszczaniem łomotu słabszym od siebie, został streapteaserem w „Magic Mike’u”, a gdy i ta ścieżka kariery dobiegła końca, zaczął przyjmować zlecenia na mordowanie superbohaterów z uniwersum DC jako Deathstroke. Od początku było widać, że to niegrzeczny chłopak. Joe Manganielo jest przypadkiem takiego aktora, którego dostrzegłem w dobrze znanym sobie filmie dopiero wiele lat po jego pierwszym obejrzeniu. Macie tak czasem? Wiecie, że Bilbo Baggins, znany jako John Watson, znany jako Martin Freeman grał porno-dublera w „To właśnie miłość”?
Są też takie aspekty pierwszego „Spider-Mana”, które ciężko po prostu wrzucić do któregoś z dwóch worków – „dobrego” i „złego”. Takim sztandarowym przykładem jest dla mnie finałowa scena na moście, w której Norman Defoe daje Parkerowi wybór – może uratować miłość swojego życia albo pełny ludzi wagon kolejki linowej. Gdy Spider-Man wybiera trzecią opcję i ratuje wszystkich, pozostaje bezbronny i… z odsieczą przybywają mieszkańcy Nowego Jorku. Jest tu wszystko, gesty solidarności, bohaterstwa i braterstwa. I komuś może się od tego najzwyczajniej w świecie zrobić ciut słabo, w szczególności gdy tę scenę oderwie się od całego filmu.
Ale z drugiej strony, gdy właśnie weźmie się pod uwagę to, jak konsekwentnie Raimi skonstruował swój obraz, to ta scena najzwyczajniej w świecie pasuje i, bynajmniej, nie mdli sztuczną słodyczą. Ponieważ nie jest sztuczna, ot co. Od momentu przywdziania klasycznego czerwono-niebieskiego spandexu, Peter nie robił nic innego niż ratowanie z opresji zwykłych ludzi. Jeśli było trzeba wskoczyć głową do przodu przez okno płonącego budynku, to nie wahał się nawet przez moment. I teraz ci sami zwykli ludzie po prostu mu się odwdzięczyli. Dla mnie, to się wszystko pięknie spina w całość. I jest to kolejny aspekt, za który kocham „Spider-Many” od Raimiego – właśnie za te przejawy zwykłego i niezwykłego bohaterstwa, zrealizowane z taką pasją i sercem.
Do tematu mieszkańców Nowego Jorku jeszcze wrócimy przy okazji „Spider-Mana 2”. Natomiast kwestię aktorów poruszę dokładniej później, w ramach podsumowania wszystkich trzech filmów Raimiego. Wtedy też wezmę na warsztat kilka kwestii związanych i z zaletami, i z wadami całej trylogii jako całości.
A tymczasem przejdźmy do „Spider-Mana 2” – filmu, którego odbiór na przestrzeni lat zmienił mi się po kilka razy w każdą stronę.
A jednak jeszcze notka na marginesie: OK, zanim faktycznie przejdziemy do tego „Spider-Mana 2”, to jeszcze wspomnę o jednej kwestii. Tak jak filmy Raimiego czerpią garściami z komiksów i odtwarzają wiernie całą masę kadrów i scen, tak… z jakiegoś powodu w tej wersji wydarzeń to ciało Petera produkuje pajęczynę, a nie wymyślny zegarek Casio. Ponoć uznano akurat ten element za mało wiarygodny i dlatego go zmieniono. Uszycie kostiumu ze spadnexu w domowym zaciszu – tak. Chodzenie po ścianach – tak. Własny mechanizm do strzelania pajęczyną – kto w to uwierzy?! Raimi z tego problemu i tak świetnie wybrnął, a jego Spider-Man nadal pozostaje najwierniejszym odwzorowaniem klasycznego, komiksowego oryginału.
„Spider-Man 2”
Jeśli dobrze pamiętam, wyszedłem z kinowego seansu „Spider-Mana 2”… Trochę zawiedziony. Od razu pokochałem Alfreda Molinę w roli Doctora Octopusa, cieszyłem się jak głupi z każdej sceny z J. Jonah Jamesonem, akcja robiła na mnie wrażenie, ale… Wszystko, co kręciło się wokół Petera Parkera, zamiast jego superbohaterskiego alter ego, zwyczajnie mnie nużyło. Jako dzieciak, miałem nadzieję na więcej akcji, akrobacji i huśtania się na pajęczynie. I naparzanki, jeśli mam być szczery. Nie byłem szczególnie skomplikowanym dzieckiem i uważałem, że generalnie wybuchy są bardzo spoko. A siedzenie przy stole i rozmawianie o emocjach trochę mniej spoko, nawet jeśli kończyło się absolutnie genialnie zrealizowaną sceną z taksówką wpadającą przez okno kawiarni (myślę, że pomyślałem wtedy w kinie „wooo, mega spoko!”, byłem bardzo kulturalnym nastolatkiem o rozbudowanym słownictwie).
Gdy wracałem do tego filmu przez kolejne lata (ostatni seans zaliczyłem niedawno), byłem już trochę większy, tak o 50 kg. I bardziej kumałem, o co ludziom chodzi z tymi wszystkimi emocjami. Jasne, wybuchy nadal są spoko, ale już byłem zdania, że między eksplozjami może być też trochę interakcji między postaciami. Oczywiście, póki te interakcje mają sens. A w „Spider-Manie” Raimiego co do zasady mają. Nawet wtedy, gdy są trochę zbyt mocno wyeksponowane lub przerysowane, towarzyszy im jakaś spójna nić fabularna, spajająca wszystko w całość. I właśnie ta obserwacja sprawiła, że „Spider-Mana 2” po latach w pełni, szczerze polubiłem. I gdybym miał wskazać ulubiony film o Niesamowitym Człowieku-Pająku, to właśnie tę jego iterację bym rozważał co najmniej na podium.
To może trochę dziwnie zabrzmieć, ale eksplozja kina superbohaterskiego jest dodatkowym czynnikiem, który sprawił, że po latach bardzo polubiłem „Spider-Mana 2”. Gdy obejrzy się go dziś, obok wszystkich filmów z MCU, DCEU, PKP i ZUS, to… Ma się wrażenie, że ogląda się jakąś zupełnie nową jakość. Przynajmniej ja tak miałem. Interakcje między postaciami mają sens i do czegoś prowadzą, konsekwencje nie są zakazanym słowem, a całość nie kończy się Wielką Batalią z Komputerowo Generowanym Mięsem Armatnim. Ten film kończy się… rozmową. Peter Parker nie wygrywa dlatego, że po ukąszeniu przez pająka, jest w stanie przyjąć na głowę cios stalową belką podporową (choć faktycznie ta umiejętność też mu się przydała). Peter wygrywa – i jest to wygrana bardzo gorzka – ponieważ jego przyszywani rodzice zaszczepili w nim prawdziwe dobro. Nowy Jork nie eksploduje w ostatnich minutach filmu, ponieważ Peter jest człowiekiem i potrafi dostrzec człowieka w drugiej osobie. Nawet takiej, którą większość współczesnych superbohaterów by po prostu zdetonowała.
Czy to naiwne i staromodne? Może. Ale to jest film superbohaterski. Parafrazując Agenta Coulsona z pierwszej części „Avengers”: przy wszystkim, co się teraz dzieje, ludziom może przydać się trochę staromodności. I paradoksalnie ta staromodność sprawia, że „Spider-Man 2” wydaje się dziś filmem odświeżającym. Produkcje o trykociarzach z ostatniej dekady często ociekają mrokiem, przepełnione są gigantycznymi bataliami w trzecim akcie albo próbują wpleść się w „większe uniwersum”. A czasem robią wszystkie te rzeczy na raz. I na ich tle, oglądany teraz „Spider-Man 2”, robi wrażenie wyrwanego z kontekstu oryginału, który ma sobie za nic blockbusterowe zasady.
I kolejna notka na marginesie: zawsze będę się cieszył, że „Guardians of the Galaxy” skończyło się tańcem. Nawet jeśli po tym tańcu i tak Generyczne Nemezis zostało zdetonowane.
I jeszcze jedna notka na marginesie: bardzo lubię niektóre z mroczniejszych filmów superbohaterskich. I kocham gigantyczną batalię z finału pierwszych „Avengers”. A sposób budowania uniwersum w MCU często zapewniał dodatkowe wrażenia i emocje, których pojedynczy film po prostu by nie mógł nigdy dostarczyć. Wspominam o tym, ponieważ kocham różne stylistyki, póki są wykorzystywane z głową i pomysłem. Bynajmniej nie chciałbym, żeby każdy film wyglądał jak „Spider-Man 2”. Wystarczy nam jeden taki film. Zresztą, wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jego sukces i charakter byłby i tak niemożliwy do ponownego uchwycenia. jednym z dowodów na to jest między innymi… „Spider-Man 3”.
Tak jak pierwszy „Spider-Man” miał między innymi swoją „scenę na moście”, która wzbudzała u fanów pełen zakres różnych emocji, tak i w „dwójce” pojawiło się kilka rozwiązań napędzających internetowe dyskusje po dziś dzień. Moje „top dwa” elementy, o których do dziś nie do końca wiem, co myślę, to Złe AI-macki Przejmujące Kontrolę Nad Światem i jakże intrygująca walka w/na pociągu.
Weźmy najpierw na warsztat owe macki. W komiksowym oryginale potworne czyny Doctora Octopusa – jak na przykład dobór fryzury – nigdy nie były usprawiedliwiane tym, że władzę nad jego duszą przejęło nawiedzone AI. Może dlatego, że w roku 1963 nie był to jeszcze szczególnie popularny temat, a komiksy często bazowały na tym, co w danym okresie napędzało wyobraźnię ludzi. Między innymi dlatego pierwszy pająk, który ukąsił Petera, był radioaktywny. A kolejny, np. w „Ultimate Spider-Man” czy animacji z roku 1994, genetycznie zmodyfikowany. Ale to dygresja, wróćmy do Doctora Octopusa. Początkowo uważałem, że motyw z oszalałym AI macek jest zbędnym usprawiedliwieniem dla wszystkich przestępstw, które miał zaraz popełnić, jako szalony naukowiec. Sęk w tym, że Octavius zagrany przez Molinę nie jest szalonym naukowcem. Tak, szalenie kocha swoją żonę (i jest to motyw po prostu świetny), ale to tyle. Poza tym, jest bardzo porządnym gościem, który chce dobrze. I te cechy charakteru wychodzą też na wierzch w finale filmu, gdy jego ludzka strona próbuje ponownie przejąć kontrolę nad ciałem. Tak jak i „scena na moście” z jedynki, tak i ten cały motyw jest od początku konsekwentnie zaplanowany, przemyślany i rozegrany. To po prostu działa. Co więcej, nadrzędnym programem macek było de facto pomoc przy budowie nowoczesnego źródła energii. Po przejęciu kontroli nad ciałem Otta dokładnie tym się zajmują – za wszelką cenę dążą do finalizacji projektu. A że po drodze trzeba okraść bank i zabić Spider-Mana? Życie.
Teraz z kolei walka w/na pociągu. Ech, to jest chyba jeszcze trudniejszy temat. Z jednej strony, to solidna dawka świetnie nakręconej akcji. Pięknie prezentuje sprawność Spider-Mana, wyzwanie, jakim jest Doctor Octopus i wysoko podnosi stawkę, grożąc śmiercią wielu niewinnych osób. Niestety, sposób, w jaki cała sytuacja zostaje rozwiązana, pozostawia we mnie do dziś mieszane emocje. Wiecie, to jest to klasyczne ujęcie, w którym do końca nie wiadomo, czy Tobey Maguire walczy z prawami fizyki, próbując zatrzymać pociąg, czy… z zaparciem. Całkowicie rozumiem, że heroiczny czyn, którego próbuje dokonać, wymaga… napięcia… ale, cóż, do dziś uważam, że wyszło to komicznie. I to do tego stopnia, że aż odciąga moją uwagę od jakże bohaterskiego czynu. Z kolei reakcja mieszkańców Nowego Jorku, dopiero co uratowanych przez Spider-Mana, zawsze budziła ciepłe emocje w moich serduchu. Tak, to naiwna scena, w której wszyscy jak jeden mąż reagują zrozumieniem, współczuciem i zbiorowo zapominają o twarzy na co dzień ukrytą pod czerwoną maską. Ale tak jak i „scena na moście”, tak, nazwijmy to, „scena w pociągu” po prostu pasują w moim odczuciu do całego wydźwięku trylogii Raimiego. I lubię te ciepłe, trochę niezręczne uczucia, która wzbudzają.
Ostatnia notka na marginesie (w przypadku „Spider-Mana 2”): Druga część pajęczych przygód od Raimiego ma absolutnie najbardziej obłędny opening w historii openingów filmów superbohaterskich. Patrzenie na ilustracje Alexa Rossa, streszczające kluczowe wydarzenia z jedynki, to jak smarowanie oczu miodem. Nawet jeśli nie jest się fanem stylu pana Rossa, to te plansze… dla mnie to prawdziwe dzieło sztuki! Kilka akapitów powyżej załapała się jedna przykładowa ilustracja. I jest piękna.
„Spider-Man 3”
„Spider-Man 3”. Och, “Spider-Man 3”, coś Ty mi zrobił… Pamiętam, jak czekałem na ten film. Trailery do trójki były wprost wyśmienite, potrafiły nakręcić oczekiwania tak mocno, że sprężyna prawie pękała. Tobey Maguire w czarnym stroju, Venom… Wtedy nie chciałem niczego więcej. Nie czekałem może na Sandmana i równoczesną konfrontację z nowym Goblinem, ale… Venom. Symbiont odciągał moją uwagę od absolutnie wszystkich zagrożeń, jakie czyhały na ten film.
A owych zagrożeń było bez liku. Sam fakt, jak bardzo wszyscy czekali na Venoma, już sugerował, że jest to wrażliwy temat i na bank nie da się go zrealizować w taki sposób, żeby wszystkich zadowolić. A że było trzeba jeszcze do filmu upchać dwóch kolejnych przeciwników. I w jakiś sposób znaleść przy tym wszystkim czas na chociaż kilka scen zagubionego Petera Parkera w czarnym stroju. Petera, który ocieka złością i agresją. I jeszcze dopchnąć te wszystkie wątki obyczajowe, które przecież były solidnym fundamentem dwóch pierwszych produkcji. I… No właśnie, lista ciągnęła się praktycznie w nieskończoność.
Dziś by ktoś pewnie podsumował tę sytuację, jako próbę zrobienia uniwersum superobhaterskiego na skróty, bez czasu na wprowadzenie wszystkich ważnych postaci i ułożenia spójnej linii fabularnej. Powyższy opis pasuje niemal jak ulał do drugiej części „Amazing Spider-Man”. Wtedy jednak, w czasach Pająków od Raimiego, koncepcja czegoś takiego, jak MCU, była – przynajmniej dla widza – niemożliwa do ogarnięcia umysłem. A dla Sony taka koncepcja do dziś jest czymś, co mogą tylko oglądać przez szybę w sklepie i sami po prostu nie potrafią tego osiągnąć. Czego, ponownie, przykładem był „Amazing Spider-Man”. I możemy znowu być świadkami podobnie smutnej porażki, jeśli „Uniwersum Przeciwników Spider-Mana” nie podciągnie swojej jakości. Ale te wszystkie kwestie poruszymy w kolejnej części „Wszystkich moich Spider-Manów”, gdy przyjdziemy do przygód Andrew Garfielda w roli pająka i… Toma Hardy’ego w roli Venoma. Teraz trzymajmy się dalej Raimiego.
„Spider-Man 3” wyszedł jak wyszedł przez wiele różnych czynników. Jednym z nich były niebotyczne oczekiwania po drugiej części trylogii. Była ona wtedy powszechnie uznana za dobry film, i przez krytyków, i przez fanów. I, jak pisałem powyżej, nie bez powodów. Wszystkie oczy były zwrócone na Sama Raimiego. Wpatrywały się w niego też ślepia korporacji, która również chciała wycisnąć z filmu jeszcze więcej niż z poprzedników. Sony chciało więcej, lepiej, drożej i jeszcze trochę więcej. Ponoć według wizji Raimiego Venoma nawet nie miało być w filmie. Ale że czarny kostium był postrzegany jako gwarant ściągnięcia do kina jeszcze większej rzeszy fanów, studio mocno nalegało. I nalegało też na inne rzeczy, których lista robiła się dłuższa i dłuższa.
Notka na marginesie: wiedzieliście, że ponoć Kirsten Dunst zgodziła się na zagranie w „trójce” tylko pod warunkiem, że nie będzie po raz kolejny „damulką w opresji” w finale? I Raimi ponoć zgadzał się z takim podejściem. I na czym się skończyło? No właśnie.
Podczas seansu filmu, ciężko faktycznie nie odnieść wrażenia, iż Venom został dopchany do tego scenariusza kolanem, a później wszyscy mocno go trzymali, żeby przypadkiem nie wypadł. Zwróćcie uwagę, z jaką pieczołowitością były konstruowane wątki poprzednich przeciwników Spider-Mana. Zarówno Norman Osborn, jak i Otto Octavius zostali widzom przedstawieni, przybliżeni, mieliśmy chwilę na poznanie ich. Zgodnie z komiksową konwencją, były to osoby dla Petera ważne, a ich relacje z głównym bohaterem były świetnie zarysowane. Nawet Sandman był w miarę podobnie potraktowany – specjalnie dla niego zmodyfikowane w trzeciej części scenę śmierci wujka Bena (co było słabą zagrywką według mnie, tak przy okazji). Nie mówiąc już o Harrym Osbornie, którego wątek był budowany przez trzy filmy.
A Venom? Venom spadł z nieba. Dosłownie. I akurat przyczepił się do Petera. Wszystko dzięki magicznej mocy wygody fabularnej. Lepiej wygląda sytuacja z późniejszym zarysowaniem relacji Parkera z Eddie’em Brockiem, ale i w tym wypadku całość nosi znamiona kleconego na szybko.
I znów notka na marginesie: zawsze lubiłem Tophera Grace’a. Jest sympatyczny, charyzmatyczny, miło mi się go zawsze oglądało. Ale z rolą Eddiego Brocka mu się nie poszczęściło. Ani nie była to szczególnie ciekawie napisana postać, ani sam Topher do niej nie pasował. I, jeśli się nie mylę, jego występ w „Spider-Manie 3” jest bardzo źle wspominany przez fanów Pająka.
Wszystko, co wymieniłem, to wcale nie koniec tematów, które próbowano upchnąć do trzeciego Człowieka Pająka. Dla filmów Raimiego charakterystyczne było mocne podkreślanie drogi, którą Peter Parker przebywa jako postać, jako człowiek. Nie zabrakło tego i w finale trylogii. Zaczynamy film od spojrzenia na Spider-Mana, który został powszechnie uznany za bohatera Nowego Jorku. Jest uwielbiany przez tłumy, kochany wręcz! I… jest to sytuacja, z którą Peter musi sobie poradzić, nie wiedząc nawet z początku, że ma z nią problem. Przysłowiowa woda sodowa uderza mu do czerwono-niebieskiej maski i chłopak puszcza się poręczy. Co więcej, pierwszy raz w życiu radzi sobie lepiej od swej wielkiej miłości, Mary Jane. I gdy jest na górze, kompletnie nie potrafi pomóc jej, gdy ona jest w dołku.
Powiem Wam szczerze, super temat. Z perspektywy czasu powiedziałbym, że to jest materiał na film, który chciałbym obejrzeć. Uważam, że Sam Raimi bardzo trafnie dobierał wyzwania osobiste Petera, rozwijające i kształtujące jego charakter. Problem w tym, że… równocześnie, Raimi potrafił przesadzić w sposobie prezentowania owych wyzwań. Powiedziałbym, że było to czuć już w „Spider-Manie 2”, gdzie tzw. „Parker luck” – czyli komiksowy pech głównego bohatera – był ukazany sposób zahaczający o karykaturę. Gdy w „dwójce” Peterowi źle szło, to szło koncertowo źle, ostatecznie źle, tak że gorzej być nie mogło. I, dla mnie, balansowało to gdzieś na granicy tego, co byłem w stanie kupić. Ale ostatecznie przeszło.
Natomiast sposób, w jaki zobrazowano szajbę Petera w trzeciej części „Spider-Mana”, był już kompletnie niestrawny. Obserwując jego wyczyny – zdradzanie Mary Jane, kompletny brak zrozumienia dla jej sytuacji etc. – ciężko było uwierzyć, że się kiedyś jego postać lubiło. Jest tak przerysowanym dupkiem, że życzy mu się walnięcia twarzą w rurę podczas lotu na pajęczynie.
I to wszystko przed zasługującą na wszystkie Złote Maliny świata sceną tańca w czarnym garniaczku, która stanowiła kropkę nad i całego problemu ze sposobem sportretowania Petera!
Po seansie trylogii mam uczucie, że Raimi lubi kontrasty i mocne akcenty. I mają one swoje zastosowanie, jasne. Między innymi dzięki nim jego filmy są tak wyraziste. Ale trzeba wiedzieć, kiedy przestać. Postać Petera została wykoślawiona do tego stopnia, że straciła wszelkie znamiona wiarygodności. Jako widz nie jestem w stanie uwierzyć, że Peter Parker z „trójki” to ta sama postać, która przeszła przez wszystkie wydarzenia z poprzednich filmów. Bo jeśli by był tą samą postacią, to nie puściłby się do tego stopnia poręczy. Pogubił – tak, jasne. Zatracił się w nienawiści – OK. Ale nie zdradzałby miłości swojego życia w świetle fleszy, nie widząc w tym żadnego problemu. I nie próbowałby się w następnej scenie oświadczyć.
Ta konstrukcja nie ma po prostu najmniejszego sensu. Jest wygodna z perspektywy tworzenia konfliktu na potrzeby fabuły, ale jest oderwana od postaci. Efekt tego problemu jest również taki, że późniejsze wyciągnie wniosków przez Petera i powrót na jasną stronę Mocy po prostu nic dla mnie, jako dla widza nie znaczy. Pamiętam, że na tym etapie rozwoju fabuły, podczas pierwszego seansu w kinie, zsunąłem się już gdzieś pod fotel i zwinąłem w kłębek. Film, na który tak czekałem… Film, o moim ukochanym superbohaterze i jego najciekawszym z najciekawszych przeciwników… Miałem tak gigantyczne nadzieje przed tym seansem, a tu wyszła taka potworność.
Jak się pewnie domyślacie, „Spider-Man 3” grał bardzo ważną rolę w mojej edukacji kinematograficznej. Nauczyłem się, żeby tonować swoje oczekiwania. A czasem po prostu spodziewać się najgorszego i być mile zaskoczonym, gdy najgorsze nie nastąpi.
Wracając do tego filmu po latach, potrafię mimo wszystko powiedzieć o nim kilka ciepłych słów. Cześć efektów specjalnych do dziś wygląda naprawdę dobrze. Pierwszą walkę Harry’ego z Peterem ogląda się po prostu fenomenalnie, ponieważ nie ukrywa niczego za trzęsącą się kamerą. Doceniam w jakimś minimalnym stopniu generalny zamysł, jeśli chodzi o lekcję, której Peter miał się nauczyć. Tak, wyszło to fatalnie, a dobre intencje bynajmniej filmu nie ratują, ale… Cóż, doceniam. Oczywiście, jest też jak zwykle niesamowity J.K. Simmons, który pudruje złotem każdą scenę, w której się znajduje. Niemniej, tak jak źle się oglądało ten film w dniu premiery, tak z czasem nie nabrał – przynajmniej w moich oczach – nowej wartości.
„Spider-Man 4″…?
Odbiór trzeciego „Spider-Mana” przez, zasadniczo, cały świat był tak zły, że wszelkie plany związane z potencjalnym „Spider-Manem 4” od Raimiego zostały ostatecznie wstrzymane. Na pewno dołożył się też do tego fakt, że „trójka” kosztowała niebagatelne 250 baniek (a ponoć jeszcze więcej, przez dokrętki), zarabiając poniżej oczekiwań, niecałe 900. Był to z jednej strony najlepszy wynik z całej serii, ale też i film był najdroższy. Połączenie kiepskich not z niewystarczającą liczbą zielonych prezydentów w kasie postawiło dwie kropki nad i. Taki umlaut. Nad i.
A co właściwie wiem o tym, jaki ów „Spider-Man 4” miał być? Niestety, niewiele, a w każde zdanie trzeba wpleść jakieś „chyba” lub „ponoć”. Raimi chciał, żeby to był najlepszy z najlepszych „Spider-Manów”. Wiedział, że „trójka” nie wyszła – i do dziś to powtarza – więc zależało mu na zakończeniu serii na wysokim C. Chciał wynagrodzić niepowodzenie nie tylko fanom, ale też sobie.
Mówi się, że wrogiem Spider-Mana miał być tym razem Vulture, grany przez Johna Malkovicha. I, umówmy się, to byłoby niesamowite! Nawet jeśli nie sam Vulture, którego fanem nigdy do końca nie byłem, to właśnie Malkovich! Pomysł na taki casting uważam za bezbłędny. Co, z kolei nie znaczy, że pomysł na Michalea Keatona w tej roli był nietrafiony. Wręcz przeciwnie – Keaton był niesamowitym Sępem. Po prostu w kompletnie innym stylu.
Bardzo ciekawa plotka krążyła też po świecie na temat potencjalnego pojawienia się Mysterio. Quentin Beck miał być tylko pomniejszym złoczyńcą, z którym Peter rozprawiłby się na początku i w jego rolę miałby się wcielić… Bruce Campbell. Ten sam Bruce Cambell, który zapowiadał walkę na ringu w „jedynce”, nie wpuścił Parkera na salę w „dwójce” i był pracownikiem wystawnej restauracji w „trójce”. Mówiło się nawet, że wszystkie te cztery postacie (licząc razem z występem w „Spider-Manie 4”), to jeden i ten sam Quentin Beck imający się różnych zawodów. Ot, taka ciekawostka. Z tego, co obiło mi się o oczy gdzieś w sieci, Bruce Campbell niestety nie potwierdzał tych radosnych doniesień. Wiele lat później, okazało się również, ku mojemu niemałemu zaskoczeniu, że da się zrobić autentycznego Mysterio z akwarium zamiast głowy w taki sposób, by się świetnie na niego patrzyło. Pod tym jednym względem byłem akurat pod dużym wrażeniem „Spider-Man: Far From Home” z MCU.
Moje podejście do tego typu anulowanych filmów zawsze jest takie, że… szkoda, iż nie powstały. Chciałbym zobaczyć czwartego „Spider-Mana” od Raimiego, nawet jeśli mi się nie podobała „trójka” (a może nawet z tego względu jeszcze bardziej bym chciał, by go nakręcono). Tak samo, jak żałuję, że nigdy nie było mi dane obejrzeć „The Amazing Spider-Man 3” od Marka Webba, mimo że niektórzy wskazują „Amazing 2” jako najgorszy film o Człowieku Pająku (dojdziemy do tego w kolejnym tekście!). Po prostu jestem ciekawy, jak by się rozwinęła sytuacja. I może faktycznie Raimiemu udałoby się zostawić świetne ostatnie wrażenie po swojej serii.
Podsumowanie długie…
Jest jeszcze kilka ogólnych rzeczy o pajęczej wizji Raimiego, które chciałbym poruszyć w kontekście całej trylogii. Jedną z nich jest sposób, w jaki zobrazowane zostało bujanie się Spider-Mana na sieci po mieście. Po prostu kocham te sceny! Za każdym razem napełniają moje serce radością i bardzo żałuję, że w nowych filmach z MCU jest tego tak mało. Raimi dopracował ten aspekt do takiego poziomu, że czasem lubię sobie na YouTube’ie obejrzeć montaż z najlepszych ujęć. Daje mi to chyba jeszcze więcej radości niż montaże Tony’ego Starka, zakładającego swój pancerz na 17 różnych sposobów. A propos samych ująć – po latach bardzo doceniam fakt, że po tych filmach po prostu czuć, że kręcił je Raimi. Nie są bezimienne i jednolite, tak jak teraz niektóre produkcje superbohaterskie potrafią być (szczęśliwie, Gunn i Waititi dbają o zerwanie z tym trendem). Tak się cieszę, że znalazło się nawet miejsce na scenę z piłą mechaniczną.
Ta kwestia unikalności jest jeszcze bardziej widoczna po latach. Gdy pierwszy „Spider-Man” miał swoją premierę, był – w tamtym okresie – zestawiany z takimi filmami, jak pierwszy „Blade” czy, również pierwsi, „X-Meni”. Każdy z tych filmów był tak skrajnie inny, że można było do końca nie zwrócić uwagi na unikalny styl Raimiego. Ale gdy się teraz postawi starą trylogię obok większości filmów z MCU czy DC… Tak jak pisałem wcześniej, ma się wrażenie oglądania czegoś nowego i oryginalnego. Teraz to może zabrzmieć trochę bełkotliwie, ale… stare „Spider-Many” są dla mnie bardziej komiksowymi filami, a aktualne kino superbohaterskie to takie bardziej… „filmowe filmy”. Teraz dialogi są bardziej realistyczne, postaci z kolei mniej czarno-białe. A pierwszy „Spider-Man”? Dialogi są niemal żywcem wyjęte z komiksowych lat 60-tych i, kurcze, ma to dla mnie swój urok. Powinienem się krzywić za każdym razem, gdy Tobey Maguire krzyczy „It’s you who’s out Gobby… Out of your mind!”. Zamiast tego, po prostu cieszy mnie ta stylistyka. Tak samo, jak wtedy, gdy Zielony Goblin odlatuje w siną dal i złowieszczo zapowiada „We’ll meet again, Spider-Man!”. Sto procent starego komiksu w starym komiksie.
Z kolei kwestią, która jest dla mniej oczywista pod kątem oceny, jest selekcja aktorów. Z jednej strony pierwsza trylogia zaliczyła jedne z najbardziej spektakularnych sukcesów pod kątem dopasowywania hollywoodzkich nazwisk do komiksowych postaci. J.K. Simmons w roli J. Jonah Jamesona to jeden z najlepszych castingów w historii castingów. To po prostu jedenaście punktów na dziesięć możliwych. Tak, oglądam czasem montaże na YouTube ze scenami z Simmonsem w tej roli. Do szaleństwa kocham też Alfreda Molinę w roli Doctora Octopusa. Doc Ock jest generalnie postacią, której fanem nigdy nie byłem… Poza inkarnacją stworzoną przez Molinę. To niesamowity aktor, który z dobrze napisanej postaci zrobił coś cudownego. Co tam, z kiepskiej też wyczaruje samo złoto. Pisałem też już wcześniej, że darzę wielkim sentymentem Willema Dafoe w roli Normana Osborna – dla mnie to kolejna perfekcyjna para.
Z drugiej strony… Nigdy nie byłem fanem głównej obsady. Do Tobeya Maguire w roli Spider-Mana mam sentyment po tych wszystkich latach, w szczególności, że dostarczył w pierwszej trylogii wiele naprawdę dobrych sceny. Ale też kilka znacznie słabszych. Nie wiem, czy to kwestia jego stylu, czy wskazówek reżysera, ale byłoby wspaniale, gdyby zredukowano o kilka punktów poziom płaczliwości Petera w niektórych sytuacjach. Absolutnie nie mam nic do eksponowanie emocji – pisałem zresztą wcześniej, że bardzo cenię sobie ten aspekt filmów Raimiego. Natomiast, nazwijmy to, mazgajowatość Petera momentami była karykaturalna. Co nie było dobrą parą do intensywnych kontrastów, tworzonych przez Raimiego. Połączenie jednego z drugim dało… cóż, scenę tańca w „Spider-Man 3”.
Wiem, że brak miłości do odtwórcy głównej roli w filmie o ukochanym superbohaterze powinien mnie boleć i poważnie wpłynąć na odbiór filmów, ale tak się na szczęście nie stało. Tobey przez 80% czasu jest OK, przez 15% super, a przez 5% przegina w tę czy inną stronę, ale idzie to wyprzeć z pamięci. Patrząc na ten problem z perspektywy całego tekstu, który właśnie przelał się przez klawiaturę, dochodzę do następującego wniosku. Peter Parker z pierwszych dwóch „Spider-Manów” jest postacią, którą po prostu w tej wersji da się łatwo lubić. I można się z nią utożsamiać, również łatwo. I nawet jeśli nie przepada się za Tobeyem albo detalami jego kreacji, to nie przeszkadza to w lubieniu postaci, w którą się wcielił.
Trzymając się dalej tematu aktorów – nie byłem nigdy szczególnym fanem talentów aktorskich Kirsten Dunst i Jamesa Franco. Choć z Jamesem Franco na przestrzeni lat się to zmieniło, więc i mój odbiór jego roli Harry’ego też uległ lekkiej zmianie. Z kolei Kirsten Dunst miała trochę pod górę w tej serii, wiecznie będąc wpychaną w rolę „damulki w opałach” w trzecim akcie każdego z filmów. Był tu potencjał na silną, kobiecą postać, która chce zmienić swoje życie na lepsze. Niestety, wymogi scenariuszowe – ponoć spływające często „z góry” – zniweczyły ów potencjał.
Gdzieś po środku ląduje dla mnie Rosemary Harris w roli cioci May – kiedyś za nią nie przepadałem. Miałem wrażenie, że jej konstrukcja poszła zbyt mocno w kierunku zagubionej staruszki z komiksowych lat 60-tych. A oglądając trylogię po latach… Mam wrażenie, że sporo w jej roli subtelności, której kiedyś nie dostrzegałem. I, muszę to przyznać, duża część jej przemów moralizatorsko-motywujących po prostu trafia aktualnie do mojego serducha. Swoją drogą, nadal nie potrafię stwierdzić, ile ta wersja ciotki May wiedziała o prawdziwym życiu swojego wychowanka.
…i podsumowanie krótkie
Patrząc po latach na trylogię Raimiego, mam wrażenie, że był tu materiał na stworzenie filmów tak dobrych, że ich pobicie albo nie byłoby nigdy możliwe, albo co najmniej wymagałoby ekstremalnego wysiłku i talentu. Gdyby osiągnięcia jedynki i dwójki zostały spięte piękną klamrą w trójce, dostalibyśmy coś niezapomnianego. Niestety, „Spider-Man 3” pozostawia po sobie tak straszne wrażenie, że przykrywa tym masę pozytywnych emocji. A i sprawia, że niektóre inne wady czy przejawy upływu czasu wydają się jakby bardziej zauważalne.
Nie zmienia to jednak faktu, że pierwsze dwie odsłony są dla mnie po prostu wspaniałym, pozytywnym kinem superbohaterskim, do którego wracam z przyjemnością. I za każdym razem kończę seans z miłym ciepłem, rozlewającym się po serduchu.
Polecankowe post scriptum
Na przestrzeni lat naoglądałem się masy youtube’owych filmów, wideo-esejów analizujących pajęcze filmy Raimiego (i nie tylko jego). Wiele z nich było świetną rozrywką, ale twórczość jednej konkretnej osoby wybiła się dla mnie ponad wszystko. I chciałbym się z Wami nimi podzielić. Ich autorem jest niejaki HiTop, który chyba kocha Spider-Mana jeszcze bardziej ode mnie. A to, ile serca włożył w swoje materiały o trylogii Raimiego, to coś po prostu zjawiskowego!
Dodam na wszelki wypadek, że to nie jest tak, że zgadzam się z nim w każdym punkcie – w szczególności w kontekście ostatniej części trylogii. Ale przecież nie musimy się zgadzać. A jego entuzjazm jest po prostu zaraźliwy! Jest też bardzo możliwe, że niektóre z jego uwag przeciekły gdzieś w moich tekstach. Mam nadzieję, że będzie się Wam podobało!
Wreszcie się doczekałem! 😀 Świetny tekst na najwyższym poziomie (z resztą jak zawsze, chyba że podejmujemy temat nowej trylogii SW, wtedy nie :P). Pajęczak Sama, dużo można o nim dyskutować, kochać go, nienawidzić, ale nie można odmówić kilku istotnych rzeczy.
1. Pierwsza część położyła podwaliny pod MCU, pozwoliła przebić się na masową skalę filmom superbohaterskim do mainstreamu (żaden film przed 2002r. nie zarobił tyle „piniondzy”)
2. Bohaterowie z krwii i kości. Każda postać miała istotną rolę w filmie oraz swoje historie, czy to drugoplanowa, czy trzecio.
3. Czuło się magię przy oglądaniu, przeniesienie komiksu na ekran, a nie jak w przypadku filmów o Gacku lub X-menach. W filmie o Batku postacie były komiksowe, ale uczucia podczas seansu podpowiadały że to tylko film. Spider-Raimi odcinał się od tego, wyglądał jak puszczony komiks w ruch (MCU daleeeeeko do tego)
4. Nieszczęsna 3 część. Jedyna wina Sama to ta, że się zgodził na pomysły Sony oraz producenta Aviego Arada. Wszystkiego było za dużo, tylko czasu za mało. Venom powinien mieć swój osobny film, tak jak Hobby. Sandman został stworzony świetnie, ale wiadomo, nie jest jakimś super villianem który 'pozamiata’ cały film, dorzucić mu Rhino zamiast Venoma i Goblina, i da radę, a tym panom zrobić osobne filmy
P.S.
Scena na moście z 1: Ile ja bym dał żeby zamiast MJ była tam Gwen 😛
Fajnie znowu widzieć Twoje komentarze pod tekstami! 😀
Ad. 1 – tak, jeśli miałoby się wskazać ten jeden film, który zrobił różnicę dla kina superbohaterskiego i zmienił podejście do tegoż, to byłby chyba właśnie SM od Raimiego. Blade oraz X-Men też dołożyli swoje cegiełki, żeby nie było.
Ad. 2 – z perspektywy czasu żałuję, że Sony tak się wpierniczało w rolę MJ… Zasłużyła, żeby chociaż w tym trzecim filmie inaczej wyglądał jej ostatni akt.
Ad. 3 – pod tym kątem filmy Raimiego są dla mnie absolutnie unikalne. Chyba żadna inna seria nie wzbudza tak autentycznych, komiksowych wrażeń. To postawienie na klimat a la komiksy z lat 60-tych bardzo podkręcił ten aspekt.
Ad. 4 – dla mnie temat nowego Goblina spokojnie mógł zostać na czwarty film. W trójce, w koro się zdecydowali na tak klasycznego wroga, jak Sandman (na którego nikt chyba nie czekał, tak swoją drogą), to mogli go sparować z równie klasycznym Sępem czy Rhino, tak jak napisałeś. Wątek Harry’ego był tak długo budowany, że finał z trzeciej części nie był dla niego super satysfakcjonujący.
Cieszę się, że tekst Ci się podobał!
Hobby w 4 filmie, scena na moście na wzór jedynki, zakończenie żywota Gwen, i już mamy smutnego Petera który idealnie nadaje się pod symbiota 😉
A lubisz Bryce Dallas Howard jako Gwen? Bo mi kompletnie nie podeszła, niestety ta wersja postaci. I nie chodzi mi tu bynajmniej o samą aktorkę – po prostu postać jest napisana w taki sposób, że nie miała nic sensownego do roboty…
Nie wspominałem już o tym w tekście, ponieważ to mocno poboczny temat przy wszystkich innych rzeczach związanych z „trójką”. Ale jak by się tak nad tym zastanowić, jak ta trylogia potraktowała tak ważną postać, jak Gwen…
I tak, Peterowi przydałyby się jakieś lepsze powody, by tak się wściekać pod wpływem czarnego kostiumu. 😛
Ciężko lubić jakąś postać, jak nie miała nic ciekawego do roboty, była na check liscie to musieli odhaczyć, więc nie mam za bardzo zdania
[…] Wszyscy moi Spider-Mani – część 2: Tobey Maguire i Sam Raimi albo rzecz o wielkiej odpowiedz… […]
Przybyłe, przeczytałem, OMG. Zastanawiam się, czy będziesz tak jechać przez całe MCU? Bo na końcu to książka do wydania będzie gotowa…
Mam nadzieję, że OMG oznacz, iż dobrze się czytało. ;-]
Nie mam zielonego pojęcia, czy przejadę się tak przez całe MCU. Na razie Spider-Many, ale podobny tekst chodzi mi po głowie o Batmanach Nolana. Więc może w takim razie i pierwszych czterech Batmanach, które zaczynały się od dylogii Burtona? Zobaczymy.
Nawet jeśli, to będzie to trwało latami. ;-] I chyba w tym formacie będę raczej brał na warsztat zamknięte serie. W przypadku MCU ew. zamknięte fazy, ponieważ finału mogę nie dożyć.