Pierwszy „Magic Mike” był, według mnie, kinowym kłamstwem. Wszystko sugerowało, że na seansie czeka mnie lekka i przyjemna rozrywka w stylu „Step Up” dla dorosłych. A jak nie dla dorosłych, to z tak zwanym „pieprzykiem”. Wszystko się zgadzało. W roli głównej występował Channing Tatum, znany z tego, że sprzedaje każdy film rozrywkowy, w którym się znajduje. I to sprzedaje głównie paniom, więc rola striptizera sugerowała, że sale będą nabite pod sam sufit. Plakaty i trailery też obiecywały nieskrępowaną zabawę. I stanęło na tym, że wszystkie te przesłanki nie miały najmniejszego znaczenia. „Magic Mike” okazał się kiepsko nakręconym kinematograficznym potworkiem na kształt fatalnie napisanego melodramatu o rozwydrzonych narkomanach. Zabawy było w nim tyle, co nic.
I tak dochodzimy do czasów współczesnych, do kin wszedł „Magic Mike XXL”, a plakaty i trailery znów sprawiły, że chciałem się dać oszukać. Byłem też ciekawy, czy faktycznie znów zostałbym kinematograficznie okłamany, czy może jednak ktoś poszedł po rozum do głowy i „Magiczny Michał” w końcu stał się tym, czym od początku powinien być. Cóż, okazało się, że prawda leży gdzieś pośrodku.
Nowe przygody tanecznego Channinga ponownie są niemiłosiernie przegadane. I to przegadane w najgorszy możliwy sposób, czyli przy użyciu pustych dialogów z piekła rodem. Na domiar złego, twórcom przypałętała się nie wiadomo skąd estetyka kina drogi. Przemiany wewnętrzne, poważne rozmowy do świtu, powolna ewolucja stłamszonych żywotów striptizerów-filozofów i, dla ozdoby, pseudoartystyczne ujęcia z podróży, ukazujące maskę wozu z każdej możliwej perspektywy.
I co ciekawe, mimo wszystkiego co powyżej opisałem, film jako tako się broni. Po pierwsze, kilka scen – ze szczególnym uwzględnieniem jednej na stacji benzynowej – to prawdziwe perełki. Po drugie, wypatrywanie dosyć znanych aktorek w rolach drugoplanowych dało mi autentyczną frajdę, w szczególności, gdy po latach zobaczyłem na srebrnym ekranie Andie Macdowell. I wreszcie „po trzecie”: ostatnie pół godziny filmu wygląda dokładnie tak, jak powinna wyglądać całość. To radosny festiwal striptizerskiego szaleństwa, naszpikowany po brzegi zaskakująco estetycznymi choreografiami i imponującymi popisami. I, co nie mniej ważne, to jeden z nielicznych fragmentów „Magic Mike’a XXL”, który nie jest nadęty.
Bez dwóch zdań obowiązuje w tym filmie zasada: pozwalamy im tańczyć, jest świetnie; każemy gadać o życiu i śmierci, jest dramatycznie źle. Wszystkie dobre sceny, które podczas tej dwugodzinnej podróży się pojawiły, były bez wyjątku związane tańcem. Lekką ręką można byłoby wyciąć z taśmy pół godziny albo i więcej, i wszyscy byliby szczęśliwi. Jedynym aspektem, który osłodził mi te przegadane sceny, to bohaterowie, których mimo wszystko dało się lubić. Miło ucieszyła mnie też konsekwencja twórców w kreowaniu tych postaci. Nie zmienia to jednak faktu, iż mam nadzieję, że trzecia część „Magicznego Michała” – jeśli w ogóle powstanie – będzie jeszcze bliżej rozrywkowego ideału, na który wszyscy liczą.