Tak jak obiecałem, przyszła pora, by napisać w końcu o tym, czego chyba nigdy nie zrozumiem w amerykańskich komiksach i do czego nigdy nie będę miał tak naprawdę siły. Temat ten został już lekko tknięty przy okazji serii „Spider-Island”, która zresztą skutecznie mnie zniechęciła do współczesnego tasiemca o Spider-Manie. „Civil War” to jednak zupełnie inna klasa. To fabularny moloch, który dla mnie był praktycznie nieprzyswajalny, a – z tego co się orientuję – dla wielu fanów Marvela był po prostu trudny do zaakceptowania. Mogę też dodać, że w trakcie pisania tego tekstu, wyszło mi poniekąd przez przypadek takie rozliczenie mojej dotychczasowej przygody z amerykańskimi powieściami obrazkowymi o superbohaterach.
To, co najbardziej lubię w komiksach, to dobre, zamknięte historie, które można czytać bez skakania po siedemnastu różnych seriach. I właśnie taka formuła skończyła się na jakiś czas w przypadku Iron Mana dokładnie na „Execute Program”, o którym ostatnio pisałem. Omawiany wątek fabularny był rozbiegówką do wielkiego – tak zwanego – „eventu”*, jakim jest „Civil War”. Rzecz rozchodziła się o to, że część superbohaterów, pod wodzą Tony’ego Starka zresztą, uważała, że ludzie o nadprzyrodzonych mocach powinni być rejestrowani przez rząd. Chcieli stworzyć taki Urząd Stanu Superbohaterskiego. Oczywiście, nie wszystkim się to spodobało. Rzecz jasna, to drugie stronnictwo też się zorganizowało, tylko że pod wodzą Kapitana Ameryki, i zeszło do podziemia. Właśnie tak się zaczęła superbohaterska wojna domowa. (więcej…)