Gears of War jest, pod kątem fabularnym, bardzo specyficzną serią. Z jednej strony, w szczególności w pierwszej odsłonie, scenariusza praktycznie nie było, zaś każdy z bohaterów miał rolę godną Arnolda w Terminatorze – skupiał się głównie na wykrzykiwaniu śmiertelnych gróźb i uważał, żeby przez cały czas trwania kampanii nie wypowiedzieć więcej niż sto słów. A jednak ta historia miała urok, zresztą tak jak i Terminator. Co więcej, w drugiej części pięknie rozwinęła skrzydła, a w trzeciej epicko (choć nie do końca satysfakcjonująco, jak dla mnie) zapięła fabularną klamrę.
Tę „testosteronową operę” pokochałem do tego stopnia, że z wielką przyjemnością chwyciłem się kiedyś za powieść Karen Travis „Pola Aspho”. Z jednej strony opowiadała o ważnej z perspektywy uniwersum operacji wojennej, jeszcze z czasów przed pojawieniem się Szarańczy. Z drugiej zaś pokazywała życie Geara współczesnego, w świecie zniszczonym wojną, w którym ludzi pozostała już tylko garstka. Książka ta szybko powędrowała w moim rankingu „Top 666 Powieści Growych” na… pierwsze miejsce. Dlatego z tym większą ciekawością sięgnąłem po cykl komiksów osadzony w uniwersum Gears of War. Zastanawiało mnie, czy – w kontekście growych opowieści graficznych – będzie to równie solidna robota.
Już na dzień dobry widać, że to seria inna niż wszystkie dotąd omawiane na łamach Save Project. Do tej pory w prawie wszystkich przypadkach mieliśmy do czynienia z 6-zeszytowymi historiami, które w mniej lub bardziej umiejętny sposób nawiązywały do fabuły gry, w której uniwersum były osadzone. Nieczęsto zdarzało się też coś lepszego od zwykłej broszurki reklamowej (tu należy przede wszystkim wyróżnić God of War, który był jak dotąd moim growym komisem numer jeden). Jak zaś jest w przypadku Gears of War? Cóż, ta seria serwuje nam… 24 pełnowymiarowe zeszyty. Czyli nie jakieś skrótowce po 12 stron, jak to miało miejsce w przypadku Prototype 2. Jest to więc lektura konkretnych rozmiarów – jedyna seria, która mi przychodzi na myśl jako porównanie, to World of Warcraft, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Wizualnie jest po prostu rewelacyjnie. Choć cała seria ma kilku różnych artystów, zmieniających się między kolejnymi zeszytami, pełna spójność wizualna została zachowana. Świat Gears of War w wersji komiksowej wygląda tak, jakby to on stanowił podstawę do stworzenia gier, a nie na odwrót. Wszystko jest bogate w detale, zaś bohaterowie są tak narysowani, że nie ma się najmniejszych wątpliwości, na kogo się w danym momencie patrzy – Marcus, Dom, Bair i Cole są wyposażeni w pełny pakiet swoich cech charakterystycznych. Do tego dochodzi brawurowy pokaz typowego dla Gears of War gore. Mamy tu rozrywanie na strzępy, śmiertelną perforację ołowiem i, oczywiście, cięcie na plasterki przy użyciu Lancera. Ale! Ważne jest to, że całość nie poszła w kierunku absurdu znanego z Modern Warfare: Ghost. Choć krwi leją się całe wiadra, brutalność jest po prostu dobrze wkomponowana w historię.
To jedna z tych nielicznych serii komiksów growych, która broni się swoim stylem wizualnym nawet w oderwaniu od uniwersum wersji multimedialnej. Jako się rzekło, artyści się zmieniają, ale dwa nazwiska wysuwają się na prowadzenie. W pierwszym przypadku jest to Pop Mahn, odpowiedzialny za, mniej więcej, ostatnich 9 zeszytów. Niestety, mimo że narysował dużą część tej serii, nie był moim ulubieńcem. Choć jego kreska robiła miłe, realistyczne wrażenie, to, z drugiej strony, tworzyła trochę sterylny nastrój, który zdecydowanie bardziej pasowałby mi do takiego Mirror’s Edge. Bohaterowie byli trochę zbyt gładcy, prowadzenie akcji momentami zbyt delikatne. Dlatego też, gdybym miał wskazać na mojego ulubieńca wśród autorów w Gears of War, padłoby na Liama Sharpa, który dał niesamowity popis swoich umiejętności. To właśnie jego kreska najbardziej ze wszystkich pasowała mi do brutalnego uniwersum Trybów Wojny, zaś w połączeniu z jego kreatywnością w pokazywaniu niektórych scen, pierwsze zeszyty to prawdziwa bomba. Tak, Liam Sharp był odpowiedzialny za większość tego, co ukazało się przed zeszytem 14. i za każdym razem, kiedy brał się za ołówek, wychodziło z tego coś świetnego. Choć seria jako całość jest bardzo spójna stylistycznie, to mimo wszystko te – nie aż tak znowu duże – różnice w podejściu do tematu sprawiły, że pod kątem wizualnym zeszyty Sharpa są zdecydowanie najatrakcyjniejszą częścią serii. A jak to wygląda od strony fabularnej?
Też jest bardzo dobrze i bardzo ciekawie. Wyróżniają się przede wszystkim trzy główne wątki, z których każdy liczy sobie po 5-6 zeszytów. Dwa z nich są autorstwa Joshui Ortegi, który zresztą współpracował przy nich właśnie z rysownikiem Liamem Sharpem. Co tu wiele mówić, Ortega poczuł klimat Gears of War równie dobrze, co Sharp, dzięki czemu „Hollow” i „Barren” to dwie świetne, growe historie, które cudownie wpisują się w testosteronowe uniwersum. W obydwu opowieściach mamy nie tylko nasz ulubiony Delta Squad z Marcusem, Bairdem, Domem i Colem, ale też poznajemy postaci o charakterze bardziej pomocniczym, takie jak Jace.
W tak zwanym międzyczasie przewijają się krótkie, jednozeszytowe historie, które dają dojść do głosu i ołówka różnym autorom (choć Ortega i Sharp też miewają w nich swój udział). Każda z tych miniatur była tak naprawdę warta uwagi. Pojawiały się tu między innymi solowe przygody Jace’a czy rozwinięcia historii bohaterów epizodycznych, znanych z gier. A czasem też tylko na ten jeden raz wprowadzano kogoś zupełnie nowego, by zobrazować jakiś problem, występujący w uniwersum Gears of War. Dobrym przykładem jest tu one-shot „Harper’s Story” poruszający temat losu jeńców wojennych, którzy dostali się w ręce Szarańczy.
Od 15. zeszytu mocno zmienia się charakter serii, gdyż za fabularne stery łapie Karen Traviss, czyli autorka przytoczonych wcześniej, rewelacyjnych „Pól Aspho” (i wszystkich innych książek w uniwersum GoW zresztą też). Zaczyna się świetnie, gdyż autorka wraz z wachlarzem różnych artystów przybliża graczom wydarzenia z czasów wojen Pendulum. Czyli z tego okresu, który na planecie Sera (jakkolwiek głupio to nie brzmi po polsku) poprzedzał wydarzenia z gier, zanim jeszcze ludzie zdawali sobie sprawę z istnienia Szarańczy. Pierwsze zeszyty czyta się świetnie, między innymi dlatego, że traktują o Adamie Fenixie, ojcu Marcusa. Jest to postać, która w pierwszej części gry została potraktowana strasznie zdawkowo, więc dokładniejsze wytłumaczenie jego wkładu w rozwój wydarzeń jest bardzo mile widziany. Choć kolejne albumy są one-shotami, to tak naprawdę układają się w spójną całość.
Seria kończy się wątkiem „Dirty Little Secrets” z rysunkami wspomnianego wcześniej Popa Mhana. I… choć sama historia jest ciekawa, to już jej wykonanie i prowadzenie sprawiają, iż jest to, niestety, najsłabsza część całego cyklu. Możliwości widzę dwie – albo Karen Traviss nie czuje się jednak zbyt dobrze w roli autorki scenariuszy do komiksów, albo zabrakło czasu i/lub budżetu, przez co serię było trzeba szybciej zamknąć. Wszystko to, co się dzieje w „Dirty Little Secrets” aż się prosi o przynajmniej dziesięć-dwanaście zeszytów. A ma tylko sześć. Warto tu zaznaczyć, że od 16. zeszytu seria przestała być wydawana przez Wildstorm Comics i została przejęta przez DC (czyli jeden numer po tym, jak za scenariusze wzięła się Karen Traviss). Czy to miało jakiś związek z chaosem, który pojawił się pod koniec serii? Ciężko stwierdzić, ale jest to jedna z możliwości.
Mimo nie najlepszego finału, uważam Gears of War za zdecydowany wzór do naśladowania w zakresie growych powieści obrazkowych. To 24 mięsiste komiksy, na które patrzy się świetnie, a czyta się z miłą przyjemnością. Obok serii o Bogu Wojny jest to, według mnie, jedna z najlepszych tego typu produkcji. Powiedziałbym też, że dla fanów testosteronowego uniwersum jest to lektura wręcz obowiązkowa.
2013-10-28. Tekst napisany na zlecenie portalu Save!Project.