Domyślam się, że odważny tytuł tego artykułu może wzbudzić poruszenie (zakładając równie odważnie, że w tym kraju jest ktoś poza mną, kto czyta growe komiksy…). Śpieszę wręcz z wyjaśnieniem. Opowieść graficzna wprowadzająca fabularnie do bijatyki Injustice faktycznie osiągnęła perfekcję, swego rodzaju absolut. Trzeba tu jednak uściślić, że chodzi o bardzo specyficzne kategorie. Czytając tę serię komiksów, wiedziałem, że w kategorii „tak złe, że aż dobre” tudzież „guilty pleasure” trafiłem na czyste złoto. Czegoś tak cudownie, idealnie fatalnego chyba jak żyję, jeszcze nie widziałem. Nie pamiętam też, kiedy coś tak doszczętnie złego dało mi tak dużo czystej, nieskalanej niczym przyjemności.
Historia w komiksowym Injustice zaczyna z tak zwanej grubej rury, prawdziwej fabularnej armaty o kalibrze zbliżonym do w pełni funkcjonalnej Gwiazdy Śmierci. Oto Joker uznał, że z Batmanem nigdy nie wygra. I zaczęło go już to nużyć – to ciągłe przegrywanie. Dlatego postanowił wybrać sobie cel może mniej satysfakcjonujący, ale jednak osiągalny. W końcu co może być trudnego w ostatecznym pokonaniu… Człowieka ze Stali? Jak się szybko okazuje – dla Jokera to faktycznie zwykła igraszka, zaś opracowany przez jego plan godny jest każdego stereotypowego władcy zła. Po wejściu w posiadanie kryptonitu i toksyny strachu – tak, tej od Scarecrowe’a – wystawia Supermana na ich połączone działanie. Ten – widząc to, co mu podsuwa spanikowany umysł – przekonany jest, że właśnie ni z tego ni z owego został zaatakowany przez istotę, która już raz go zabiła, Doomsday’a! Po szybkim wyniesieniu go na orbitę okazuje się jednak, iż nie było to jego nemezis, a… jego żona, Lois! I to Lois, która – jak się dowiadujemy kilka stron wcześniej – była przy nadziei!
Te wydarzenia kompletnie łamią Tego, Którego Nie Da Się Złamać. Z rozpaczy przerywa Batmanowi jego tradycyjne przesłuchanie, podczas którego twarz Jokera z uporem godnym lepszej sprawy regularnie atakuje opancerzoną pięść Mrocznego Rycerza. Clark wpada pomiędzy Bruce’a i króla błaznów, po czym… przebija tego drugiego swoją dłonią! Jedyne, czego brakuje w tej scenie, to ciągle bijące serce Jokera w zaciskającej się pięści Supermana. Tak zaczyna się długa i krwawa droga Człowieka ze Stali do… światowego pokoju. Pan Kent dochodzi do jedynego słusznego wniosku, że dotąd był zbyt łagodny. I jeśli nawet świat nie będzie miał ochoty zaniechać wojen, on sam już nigdy nie przyjmie w tym zakresie sprzeciwu. Od tej pory możesz się tylko podporządkować albo zginąć.
Jeśli myślicie, że właśnie Wam zdradziłem fabułę wszystkich 36 zeszytów, to… jesteście w bardzo poważnym błędzie! Przytoczona przeze mnie historia to ledwie preludium do festiwalu szaleństwa, który ma się zaraz zacząć. A mamy tu wszystko! Śmierć Nightwinga po starciu z Morderczą Cegłą Zagłady, wyjęcie Atlantydy z oceanu i przetransportowanie tejże na Saharę czy też sojusz z Lexem Luthorem, który całe swoje dotychczasowe życie tak naprawdę poświęcił na chronienie ameryskańskich superbohaterów. Wydarzenia w Injustice są tak skondensowane i tak absurdalne, że koneserzy „guilty pleasure”, jak przypuszczam, zgodnie wręczyliby tej serii honorową Złotą Malinę. Wypada tu nadmienić, iż za cały ten Festiwal Fabularnej Rozpusty odpowiada jedna osoba i jest to Tom Taylor, który osobiście przypilnował losów całej serii.
Oprawa wizualna świetnie komponuje się z absurdalną historią całej serii. Choć trzeba tu przyznać, że zmieniający się prawie za każdym razem autorzy kolejnych zeszytów trzymają różny poziom. Czasem ich kreska jest po prostu ładna, jak w przypadku Bruno Redondo, co niestety nie współgra z absurdami mającymi miejsce na kolejnych panelach. Ale! Za każdym razem, gdy bałem się, że ta historia niebezpiecznie skręca w kierunku względnej normalności, do gry zawsze wracał Mark S. Millar, który tworzy chyba najbardziej niepokojące ilustracje z superbohaterami, jakie widziałem. Mimo względnego realizmu jego kreski, osiągnięty efekt jest w rzeczywistości znacznie bardziej surrealistyczny niż by się na pierwszy rzut oka wydawało. Bohaterowie, którzy i tak „Injustice” są stawiani w najróżniejszych dziwnych sytuacjach, w połączeniu z kreską Millara stają się niesamowicie niepokojący. Wszystkie z obrazków zdobiących ten materiał są właśnie jego autorstwa, ale miejsce też na uwadze, że dopiero w połączeniu z pełnym scenariuszem nabierają one prawdziwej mocy.
Pozostaje jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, czyli… jak się to wszystko ma do samej gry? Cóż, i tu mam pewien zgryz. W Injustice jak najbardziej grałem (choć przyznaję się też bez bicia, że finału samej kampanii jeszcze nie widziałem; jestem gdzieś za połową zabawy). I… trochę nie wiem, co mam historii z komiksu myśleć w kontekście wydarzeń z gry. Dla tych, którzy się nie orientują: wydarzenia z początku kampanii dla jednego gracza przenoszą Batmana i kilka innych osób do równoległego świata, w którym… nie dzieje się najlepiej. Tak, to właśnie uniwersum przedstawione w komiksie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden detal – finał powieści obrazkowej.
Nie będę jednak z tej kwestii robił zarzutu, gdyż na swój sposób Injustice broni się po prostu jako szalony komiks, w którym twórcy mogli robić to, co im się żywnie podobało. Tom Taylor porusza zresztą bardzo płodne tematy, które w tej czy innej formie przewijały się już w rozmaitych eventach – bratobójczą walkę o dominację widzieliśmy już między innymi w serii „Flashpoint”. Zaś starcie dwóch równoległych światów też miało już kilka razy miejsce i, teraz, ma ponownie – pod postacią serii „Forever Evil”.
Otóż, Tom Taylor w owym finale wytłumaczył nam, czytelnikom, jak to jest w ogóle możliwe, że wszyscy bohaterowie ze świata DC mieli możliwość nawiązania równej walki z Supermanem. Uwaga, tu już zaczynają się wielkie spoilery, więc kontynuujcie lekturę na swoją odpowiedzialność Batman, jako nie tylko najlepszy detektyw świata, ale też niezrównany chemik i włamywacz, podprowadził Clarkowi bulgoczący efekt jego współpracy z Lexem Luthorem, skopiował i obdarował mocą wszystkich po równo. Zostało to zresztą podsumowane cudowną sceną, w której Alfred – zawiedziony postępowaniem Supermana – spuszcza mu coś na kształt rodzicielskiego łomotu połączonego z reprymendą. I teraz pytanie – jak to się ma do tych wszystkich postaci, które przeniosły się do tego świata ze świata równoległego? Tutaj niestety mój zmysł amerykańskiej logiki komiksowej zaczyna zawodzić i odpowiedzi na to pytanie nie udało mi się ustalić.
Z komiksowym Injustice wszystko jest po prostu źle. Fabuła rzuca bohaterów z jednej głupiej i niewiarygodnej sytuacji do drugiej. Postacie giną jedna po drugiej, padają wszystkie wyznaczniki komiksowego kanonu z uniwersum DC, nie ma litości dla żadnych klasycznych aspektów. Wszystko to dzieje się zaś w ekspresowym tempie, które czasem może przyprawić wręcz o zadyszką. I wiecie co? Jeśli tylko macie do tego odpowiednie nastawienie, to to się czyta! I to z wielką przyjemnością, gdyż Injustice w zakresie złego wykonania praktycznie wszystkich aspektów komiksowej kompozycji osiąga nirwanę.