Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

CategoryFilmy

X-Men: Przeszłość, która nadejdzie – Film, którego chciałem

X

Niektóre filmy są tak dobre, że warto się o nich solidnie rozpisać. Tak było ostatnio z „Edge of Tomorrow”. Są też jednak produkcje, które wyszły tak świetnie, że nie wymagają szczególnie rozbudowanego komentarza. Taka jest właśnie dla mnie najnowsza część przygód X-Menów, czy „Przeszłość, która nadejdzie”.

Historia została oparta na jednej z popularniejszych, komiksowych historii z grupą mutantów w roli głównej. Przyszłość nie rysuje się w szczególnie pozytywnych barwach. Jeśli posiadasz niewłaściwe geny, najprawdopodobniej już nie żyjesz albo zaraz umrzesz. A nawet jeśli jesteś „normalny”, to i tak pewnie już nie masz dachu nad głową, gdyż wieloletnie polowanie na mutantów zamieniło nasz nie najlepszy ze światów w jedno wielkie gruzowisko. Zaś to, co nie zostało jeszcze zdewastowane, jest przeczesywane bez przerwy przez grupy Sentineli, polujące na niedobitki zmutowanego ruchu oporu. Profesor X wraz z Magneto, przywódcy pozostałych przy życiu nosicieli genu X, postanowili chwycić się za przysłowiową brzytwę, by nie utonąć wraz z resztką swojego ludu. Szansę mają tylko jedną. Muszą wysłać kogoś w przeszłość, kto będzie w stanie powstrzymać twórcę Sentineli przed dopracowaniem swojego wynalazku. Niestety, jedyna osoba, która może przetrwać taką podróż, nie należy do najsprawniejszych dyplomatów. Jak się łatwo domyślić, na emisariusza z przyszłości zostaje wytypowany Wolverine. (więcej…)

Na skraju jutra – Narodziny nowego klasyka S-F?

N

Takie sytuacje nie zdarzają mi się zbyt regularnie. Idąc do kina na „Edge of Tomorrow” spodziewałem się co najwyżej solidnej, rzemieślniczo nakręconej rzeźni z tradycyjnym układem sił: ludzkość kontra obcy. I, oczywiście, gdybym dostał właśnie taki film, to byłbym cały w skowronkach i innym ptactwie. Gdyby zaś się okazało, że z sali kinowe wywiała mnie nuda, a wszystkie dobre sceny były już w trailerze… Cóż, nie byłaby to pierwsza taka sytuacja i nie byłoby nad czym rozpaczać. Lubię dobrze zrealizowane kino rozrywkowe i nie musi ono ze sobą nieść żadnych dodatkowych wartości, bym czuł się ukontentowany seansem. I tu czekało na mnie zaskoczenie – okazało się, że „Na skraju jutra” to… coś więcej. (więcej…)

Godzilla – Obyczajowy film z potworami bez potworów

G

Idąc do kina na tak zwane „monster movie”, mam bardzo proste oczekiwania – mają być potwory. Trzeba tu zaznaczyć, iż doskonałym ekwiwalentem potwora jest wielki robot. Jeśli maszkarony czy to organiczne, czy mechaniczne występują w filmie częściej od ludzkiej obsady pomocniczej, oznacza to, że film jest co najmniej OK. A jeśli to nudni, szarzy Kowalscy mają przewagę liczebną? Wtedy już twórcy muszą zacząć się bronić ogólnym konceptem, dobrze napisanym scenariuszem i przyzwoitym aktorstwem. I na ogół się nie bronią.

Pomysł na nową „Godzillę”, ujmując temat w wielkim skrócie, był właściwy. Naukowcy odkopali wielkie, złowrogie Coś w Kokonie. Coś się wykluło i zaczęło zjadać elektrownie atomowe. Szybko się okazało, iż broń konwencjonalna Cosia się nie ima i ludzkość ma już tylko jedną szansę na przetrwanie. Cała nasza nadzieja w tym, że pojawienie się wielkich potworów z bagien wybudzi ze snu przedwiecznego Króla Potworów, który przyjdzie żuć gumę balonową i przywracać równowagę we wszechświecie. (więcej…)

Amazing Spider-Man 2 – Pająk, na którego czekałem

A

Spider-Man jest jednym z moich ulubionych superbohaterów, co nie jest chyba zaskoczeniem dla nikogo, kto czasem do mnie zagląda. Filmy o nim jak dotąd jednak umiarkowanie trafiały w mój gust. Trylogię Sama Raimiego wspominam z bólem. Choć pierwsza część była naprawdę przyjemna i w sympatyczny sposób wierna komiksowemu pierwowzorowi, dalej było tylko gorzej. Mimo pojedynczych dobrych scen i genialnej obsady drugoplanowej, przygody Petera Parkera z Tobeyem Maguirem coraz głośniej wołały o pomstę do nieba. Po wielu latach nadeszła wreszcie pora na restart filmowego uniwersum i… podobało mi się znacznie bardziej, ale ideału nadal nie było. Marc Webb miał wiele ciekawych pomysłów, zaś główne role zostały obsadzone po prostu doskonale. Całość jednak została zdominowana przez chaos, spowodowany nadmiarem wątków, przez co w ogólnym rozrachunku otrzymaliśmy film „tylko” dobry. (więcej…)

Trójbój filmowy: Grand Budapest Hotel, Witaj w klubie, Ratując pana Banksa

T

Ciągle szukam wygodnej i praktycznej formy do krótkiego, zwięzłego pisania o ostatnio obejrzanych filmach. Publikowanie podejrzanie krótkich wpisów o każdej pozycji z osobna (zakładając oczywiście, że nie piszę pełnej recenzji) kompletnie się nie sprawdziło. Dlatego teraz będzie inne podejście – do każdego z wpisów będzie trafiało po kilka krótkich akapitów na temat trzech różnych filmów. Zapraszam na ostre wyciskanie w trójboju filmowym.

Grand Budapest Hotel

Fani kunsztownego absurdu nie mają łatwo w kinie. Produkcje, które celnie trafiają w podobne tony są niezwykle rzadkie. Dlatego od razu popędziłem na seans, gdy tylko dowiedziałem się, że właśnie tego typu obrazem jest „Grand Budapest Hotel”. Motywacja była tym większa, że plakat zachęcał do kupienia biletu nieprzyzwoicie długą listą niesamowitych nazwisk. Fiennes, Murray, Ronan, Defoe, Owen czy Swinton – jak się oprzeć tym wszystkim gwiazdom? A to tylko wierzchołek góry lodowej! (więcej…)

Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz – Świetny film, rewelacyjna ekranizacja

K

Kapitan Ameryka jest bohaterem, którego ciężko jest lubić. Biega ubrany we flagę i jest obrzydliwie praworządny. Jego wizerunkowi, jak na mój gust, znacznie pomógł odtwórca głównej roli, który przygarnął jego postać już od pierwszego filmu. Chrisa Evansa lubi się bardzo łatwo – jest sympatyczny i nie przejmuje się, że jeszcze chwile wcześniej wcielał się w Ludzką Pochodnię z Fantastycznej Czwórki. Jest samobieżnym stereotypem blond przystojniaka i… zupełnie się tym nie przejmuje, wcielając się w kolejnych superbohaterów. Do tego, wizualnie pasuje wręcz idealnie i ma w oku ten lekki błysk szaleństwa połączonej z nonszalancją. Następnym krokiem, który pomógł ocieplić wizerunek Kapitana wśród polski widzów, było rodzime wydanie komiksu „Zimowy Żołnierz” w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Okazało się wtedy, że nawet jeśli Steve Rogers jest diamentem, to i tak ma przysłowiowe skazy. Można go rozwścieczyć, można go zranić, można sprawić, że będzie kwestionował rozkazy swoich przełożonych. Kiedy okazało się, że właśnie ta historia będzie stanowiła podstawę do nakręcenia drugiego filmu o Kapitanie, miałem takie przeczucie, że czeka mnie naprawdę genialna rozrywka. (więcej…)

300: Początek imperium – Zaginiony karnet na siłownię

3

Seans nowej części „300” kilka rzeczy mi uświadomił, a kilka przypomniał. Otóż, rola Gerarda Butlera, który wcielił się w kultowego od chwili premiery Leonidasa, wcale nie była taka łatwa, jak się wydawało. Krzyczeć trzeba umieć. Charyzmatycznie krzyczeć, to już sztuka. A i skopywać ludzi do bezdennych czeluści wcale nie jest tak łatwo – czasem można na przykład trafić ofiarą w ścianę zamiast do dziury w ziemi i z efektu, rzecz jasna, nici. I przypomniało mi się, że nakręcić genialnie prosty film, który podczas seansu daje masę nieskalanej niczym przyjemności, a po wyjściu z kina zapada głęboko w pamięci, to wyzwanie dla najlepszych.

Czemu „Początek imperium” mi o tym przypomniał? Ponieważ przez kontrast do „300” Zacka Snydera jeszcze bardziej dotarło do mnie, jak cudowny był film owego Snydera. „Rise of the Empire” bynajmniej nie jest złe. Niestety, w porównaniu do oryginału jest też mało dynamiczne, niezbyt charakterystyczne i nakręcone bez polotu i pomysłu. Tam, gdzie dało się łatwo skopiować oryginał, było naprawdę przyzwoicie. Otwierająca film scena walki pod Maratonem wyglądała świetnie – była wypchana po brzegi charakterystycznymi dla Snydera spowolnieniami, krew lała się gęsto, a do kompletu przelewał się też testosteron. I wtedy nastąpiło spowolnienie, jedno z licznych zresztą. Narracja już na wstępie zaczęła się gubić, przez co z narodzin demonicznego Kserksesa wyszła koślawa, raczej zabawna baśń. Kiedy zaś przychodziło się do scen batalistycznych na morzu, ogólnie robiło się dosyć niezręcznie. Pojedyncze przebłyski ciekawych pomysłów zostały niestety przyćmione przez dominujący brak pomysłu, jakby tu epicko zekranizować przerysowane starcie greckich i perskich marynarzy. (więcej…)

Reaper of Souls będzie niesamowity!

R

Strasznie dobrze się czuję z faktem, że… po pewnej przerwie znowu mogę pomyśleć o mojej ulubionej korporacji per „Stary, dobry Blizzard”. Trzeba uczciwie przyznać, że ostatnie lata nie były najłatwiejsze dla fana Zamieci. Kilka niezbyt dobrych ruchów sprawiło, że zamiast wszechogarniającej miłości graczy, internet zaczął być zalewany morzami żółci. Nie zawsze słusznej, często na wyrost, ale jednak. Był taki moment, że miało się wrażenie, iż czego nie zrobił Blizzard, była to absolutnie najgorsza decyzja na świecie – przynajmniej w odbiorze tej głośniejszej części świata zewnętrznego. Nie da się ukryć, że premiera Diablo III zostawiała bardzo wiele do życzenia. Może poza wynikami sprzedaży, które były powalająco dobre, co – z perspektywy graczy – wcale nie działało na korzyść Blizza, jak się zapewne domyślacie. Sama gra też odbiegała od wyobrażeń idealnego spadkobiercy schedy pod cudownym Diablo II: Lord of Destruction. A że każdy owe wyobrażenie miał zgoła inne, wrażenie tylko było potęgowane.
Ale! Minęły prawie dwa lata i… koledzy Jima Raynora i Arthasa znów pokazali, że nadal potrafią być właśnie „starym, dobrym Blizzardem”. (więcej…)

Robocop – Udany powrót do przeszłości

R

Nie mogę powiedzieć, żebym nie darzył „Robocopa” sentymentem. Kiedy się było małym, tego typu kino było zakazane – i nie bez powodu, to jeden z tych filmów, które faktycznie są bardzo krwawe i brutalne. Tym bardziej obejrzenie go za młodu robiło wrażenie. Ba, lubiłem nawet kontynuację, do której scenariusz napisał Frank Miller, a która jest chyba ze sporą zgodnością fanów uważana za abominację. Byłem niezbyt rozgarnięty, dzięki czemu brak sensu i fabularny bełkot kompletnie mi nie przeszkadzały. Tak, „Robocop”, to jedna z tych marek, które wyryły mi się w pamięci z lat 90-tych.

Ale! Tak, jest tu pewne „ale”. Otóż, o ile ów sentyment do marki czuję, to nie jest on bynajmniej fanatyczny. Jasne, miło mi się wspomina cybergliniarza, ale nie czułem żalu do całego świata, że ktoś śmie go wskrzesić i jeszcze raz, od nowa, puścić do akcji. Nie miałem też żadnych konkretnych oczekiwań, a ewentualną porażkę przyjąłbym najprawdopodobniej ze stoickim spokojem. (więcej…)

Plan ucieczki – Przyczajony Sly, ukryty Arnold

P

Mamy rok 2013, bierzemy do jednego filmu Arniego i Sylwka. Pytanie brzmi: czy cokolwiek może nie wypalić? Taki pomysł na film – mimo że tak naprawdę pomysłu jeszcze nie ma, są za to dwie ikony – wydaje się idiotoodporny. Większość osób, w tym pewnie i ja, czułaby się usatysfakcjonowana, gdyby wszystkie kwestie zastąpić kilkoma frazami typu „I am the LAAAW!” czy „Hasta la vista, baby”. Do tego wystarczy dorzucić dużo biegania, strzelania i okładania się po twarzach, najlepiej z potężną rasą Kosmicznych Najeźdźców z Kosmosu. I już, mamy hit, wszyscy się cieszą.

Niestety, powyższy plan wydał się najwyraźniej komuś zbyt mało ciekawy. Dlatego z Sylwestra zrobiono gościa, które całe życie spędza w więzieniach tylko po to, by sprawdzać, czy można z nich uciec. Oczywiście, można. Dlatego teraz zostaje wsadzony do Więzienia, z Którego Na Pewno Nie Da Się Uciec (WzKNPNDSU jest zdecydowanie gorszym skrótem od SHIELD, niestety). Tak w ramach testu i dla sportu. Szybko się okazuje, że – kto by się spodziewał – to pułapka i Sylwester zostaje osadzony naprawdę. Dlatego też musi wziąć się naprawdę do roboty i naprawdę uciec, ponieważ w przeciwnym wypadku jego rzyć naprawdę spędzi w WzKNPNDSU resztę życia. (więcej…)

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze