Lubię, kiedy film nawet przez chwilę mnie nie próbuje oszukać, czym tak naprawdę jest. Lubię, gdy twórcy potrafią po prostu pokazać: słuchaj, chciałem nakręcić jeden wielki rozpiernicz. Bez żadnych wyższych emocji, bez przesłania, bez szczególnego przejmowania się tym, co możliwe, i tym, co nie. I taki jest właśnie „John Wick” – to proste kino o prostej zemście.
Motywacja jest silna. Johnowi ukradziono Mustanga. I zabito mu psa. A pies bynajmniej nie był zwykły – to był ostatni prezent, jaki dostał od umierającej żony. Powyższa ekspozycja głównego bohatera i wszystkich walczących w nim emocji trwa może dziesięć minut. Po upływie tego czasu, aż do samego końca filmu, jest już tylko zemsta. John wyciąga spod podłogi zalaną betonem walizeczkę, pobiera z niej „Zestaw małego mordercy” i rusza w tracę koncertową. Po drodze zahacza o mafijny hotel, tajną łaźnię, jeszcze bardziej tajny i jeszcze bardziej mafijny skarbiec, a kończy… w doku. Takim zwykłym doku – niezbyt tajnym, niezbyt mafijnym. (więcej…)