Sądząc po umiarkowanie pozytywnej prasie, jaka towarzyszyła przez ostatnie tygodnie drugiej części „Miasta Grzechu”, wypada chyba zacząć od określenia własnego miejsca siedzenia. Tak, by punkt widzenia był bardziej zrozumiały. Otóż, niezmiernie lubię pierwsze „Sin City” – wspominam je jako pewną nową jakość, powiew świeżej, krwawej bryzy. Kluczowe jest tu jednak słowo… „wspominam”. Pierwszą z tej serii adaptacji komiksów Franka Millera widziałem w okolicy jej premiery, czyli… ile? Siedem lat temu? Google by mi oczywiście odpowiedział na to pytanie, ale czasem dobrze jest pogimnastykować pamięć.
Przed seansem z kontynuacją nie miałem czasu odświeżyć sobie pierwszej części, więc, siłą rzeczy, jeśli jakieś niuanse fabularne nie współgrały ze sobą, nie byłem w stanie tego wychwycić. Ale też dla uspokojenia innych osób, które są w tej samej sytuacji – pamiętałem na tyle dużo, by „Damulką” się po prostu cieszyć. Znajomość pierwszego scenariusza na wyrywki nie jest na szczęście warunkiem koniecznym. Dodam tu również, iż narrację Franka Millera bardzo lubię… w filmach. Jego styl zdecydowanie bardziej podchodzi mi na ekranie, niż na kartach komiksów. Zaś chyba ostatnią istotną kwestią jest to, iż po prostu nastawiałem się na więcej tego samego, na dobrą, pulpową rozrywkę i… właśnie to dostałem.
„Damulka warta grzechu” składa się z trzech historii, w których głównym elementem wspólnym są bohaterowie. Można byłoby je obejrzeć jako niezależne krótkie filmy i efekt też byłby dobry. Przy czym twórcy poszli kilka kroków dalej, niźli tylko puszczenie nam kilku kolejnych historii, i poszczególne opowieści lekko ze sobą wymieszali. Opinia osoby, która wcześniej nie widziała „Sin City”, jest taka, że wyszedł z tego straszny chaos. Ale jeśli ktoś widział jedynkę, będzie pewnie na to przygotowany.
Poszczególnych historii nie tylko nie warto streszczać, ale wręcz lepiej tego nie robić. Każda z nich jest historią o zemście i nic więcej nie musicie wiedzieć przed seansem. Jako że opowieści zdecydowanie bardziej opierają się na emocjach bohaterów i zabawie konwencją niż na krążeniu po zawiłych meandrach fabuły, lepiej jest je po prostu poznać samemu.
W zakresie konwencji mamy, jak mi się wydaje, dokładną powtórkę z rozrywki. Może z jednym, małym „ale”. Jedynkę wspominam jako bardzo konsekwentną w dobieraniu kolorów. Dominowały głównie czerń, biel, żółty i czerwony. Dwójka chyba trochę bardziej się w tym zakresie pogubiła, ale może to być tylko mylne wrażenie. Raz, że twórcy dorzucili tych sporadycznie przejaskrawionych kolorów znacznie więcej, ale na ogół krył się za tym jakiś pomysł. Dwa, że… cóż, czasem chyba zapominali, iż jakiemuś elementowi przypisali już kolor i w którejś z kolejnych scen był on jednak czarno-biały. Tak było między innymi z ustami Evy Green, ale nie był to odosobniony przypadek.
Właśnie, Eva Green… jestem jej umiarkowanym fanem, ale gdyby ktoś powiedział, że skradła ten film dla siebie, to byłbym nawet przychylny, by się z tym kimś zgodzić.
Choć sam bym wystawił jeszcze dwa mocne typy, czyli Mickeya Rourke’a i Josha Brolina. Zresztą… aktorzy, którzy dostali mniejsze role, wcale nie byli wiele mniej charakterystyczni. Jessica Alba zaszalała wręcz niesamowicie i jest to bodaj jej pierwsza kreacja, która ma szansę mi zapaść w pamięci. Poza tymi, jakże świetnymi nazwiskami, seans umilali swoimi mniej lub bardziej epizodycznymi występami również Bruce Willis (z włosami!), Rosario Dawson, Jospeh Gordon-Levitt czy Ray Liotta. Jeśli chodzi o obsadę, „Sin City” jest spełnieniem marzeń.
Czy w takim razie dobrze się bawiłem na „Damulce”? Zdecydowanie tak! Film Rodrigueza i Millera dostarczył mi dokładnie takiej pulpowej rozrywki, na jaką miałem ochotę. Kocham tę czarno-białą-sporadycznie-kolorowaną konwencję. Czy jest to film lepszy albo gorszy od jedynki? Cóż, musiałbym ją sobie najpierw przypomnieć, żeby móc dać uczciwą odpowiedź na to pytanie – w tej chwili wydaje mi się, że będę je bardzo podobnie wspominał. Jasne, „Sin City 2” zabrakło tego powiewu świeżości, ale też ów wiatr nie miał już skąd wiać – dwójka przy tytule raczej rozwiewała wszelkie moje nadzieje na coś „nowego”. Chciałem po prostu więcej „starego” i właśnie to dostałem.
Mój kolega był na premierze i podobało mu się nawet bardziej od pierwszej części.
Musze sobie w końcu odświeżyć jedynkę, żeby móc tak porównać. :]
Swoją drogą, coś strasznie zaniedbuję ostatnio komentarze… I stronę w sumie też…