Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

CategoryFilmy

Zaginiona Dziewczyna – Fincher też zaginiony

Z

Pisanie o filmie Davida Finchera, to jedna z nielicznych okazji, by tekst zacząć od czegoś bardziej sztampowego niż początek. Otóż, można zacząć od stwierdzenia, że, co do zasady, Finchera się kocha. Ot, choćby za „Siedem”, za „Fight Club”, za klimat, za zawiesistość i za wiele innych rzeczy. I jest to miłość w pełni zasłużona, przynajmniej według mnie. Czasem jednak nawet coś tak silnie zakodowanego w człowieku, jak właśnie owe uczucie ciepłej miłości, nie jest w stanie uratować odbioru filmu. A przynajmniej mi nie pomogło cieszyć się „Zaginioną dziewczyną”.

Że „Gone Girl” jest filmem wspomnianego już dwa razy Davida Finchera, czuć od samego początku. Choć większa część pierwszych trzydziestu minut skupiała się na tym, jak doskonałą parą są Rosamund Pike i Ben Affleck, ciągle czułem, że zaraz komuś się stanie krzywda. Co więcej, mogła być to krzywda bardzo brzydka i krwawa. Tym razem jednak zostałem potraktowany w miarę delikatnie – zamiast brutalnego morderstwa na tle religijnym, poczęstowano mnie relatywnie niewinnym porwaniem. Choć, jak się szybko okazało, na miejscu potencjalnej zbrodni krwi nie brakowało. Nie mniej szybko wyszedł na jaw również fakt, iż rzeczone porwanie wcale nie było takie niewinne. A małżeństwo Pike i Afflecka nie było tak doskonałe. Czy piękna dziewczyna została porwana przez męża? Zamordowana? A może… może cała historia ma jeszcze siedemnaste dno? (więcej…)

Annabelle – Prawdziwy koszmar… dla widza

A

Są horrory i… cóż „horrory”. Te pierwsze potrafią przerazić, obrzydzić, zmrozić krew albo operować dyskretniej, gdzieś na granicy niepokoju i gęsiej skórki. Te drugie robi się dla kasy, ponieważ kasa się musi zgadzać. Popyt na horrory jest? Jest. To masz, Stefan, kamerę i jedziemy z tym węglem grzewczym. Ten drugi typ horrorów, kręconych przez pana Stefana wraz z rodziną, kiedyś trafiał bezpośrednio na kasety VHS albo do telewizji. Później od razu wlatywał na DVD. A teraz często idzie natychmiast do serwisów VOD, często darmowych. I to jest dobre, takie filmy mają wręcz swoje walory artystyczne, choć na ogół pewnie niezamierzone. Ogląda się je świetnie w dużym gronie znajomych, a czasem można trafić nawet na perełkę. (więcej…)

Sin City: Damulka warta grzechu – Powrót do Miasta Grzechu

S

Sądząc po umiarkowanie pozytywnej prasie, jaka towarzyszyła przez ostatnie tygodnie drugiej części „Miasta Grzechu”, wypada chyba zacząć od określenia własnego miejsca siedzenia. Tak, by punkt widzenia był bardziej zrozumiały. Otóż, niezmiernie lubię pierwsze „Sin City” – wspominam je jako pewną nową jakość, powiew świeżej, krwawej bryzy. Kluczowe jest tu jednak słowo… „wspominam”. Pierwszą z tej serii adaptacji komiksów Franka Millera widziałem w okolicy jej premiery, czyli… ile? Siedem lat temu? Google by mi oczywiście odpowiedział na to pytanie, ale czasem dobrze jest pogimnastykować pamięć.

Przed seansem z kontynuacją nie miałem czasu odświeżyć sobie pierwszej części, więc, siłą rzeczy, jeśli jakieś niuanse fabularne nie współgrały ze sobą, nie byłem w stanie tego wychwycić. Ale też dla uspokojenia innych osób, które są w tej samej sytuacji – pamiętałem na tyle dużo, by „Damulką” się po prostu cieszyć. Znajomość pierwszego scenariusza na wyrywki nie jest na szczęście warunkiem koniecznym. Dodam tu również, iż narrację Franka Millera bardzo lubię… w filmach. Jego styl zdecydowanie bardziej podchodzi mi na ekranie, niż na kartach komiksów. Zaś chyba ostatnią istotną kwestią jest to, iż po prostu nastawiałem się na więcej tego samego, na dobrą, pulpową rozrywkę i… właśnie to dostałem. (więcej…)

Niezniszczalni 3 – Zgryźliwi tetrycy atakują ponownie

N

Są takie filmy, względem których nie potrafię znaleźć w sobie nawet krztyny obiektywizmu. Nie potrafię spojrzeć na miniony seans pod innym kątem, nie potrafię zmienić perspektywy. Tacy właśnie są dla mnie wszyscy „Niezniszczalni”. Jak długo będą wybuchy, moje ukochane gwiazdy kina akcji i zmartwychwstałe „one-linery”, tak długo będę wychodził z seansu z tak zwanym „wyszczerzem”. Widzicie, „Niezniszczalni” są dla mnie jak pizza z ulubionej restauracji – czasem jest trochę lepsza, czasem trochę gorsza, ale zawsze krąży wokół ideału.

Na dobrą sprawę mógłbym zakończyć tekst o najnowszych przygodach ekipy Stalone’a już na etapie pierwszego akapitu. To na swój sposób taki sam film, jak wcześniejsze dwa. Mamy fabułę angażującą strzelanie do bardzo wielu osób, mamy też głównego wroga, zarysowanego w lekko komiksowy sposób. Choć muszę tu uczciwie zaznaczyć, iż nowością dla serii była bardziej rozbudowana scena kompletowania drużyny do nowego zadania. Z przyczyn fabularnych, Sly postanowił odmłodzić skład i w tym celu pojechał w świetnie nakręcone tournee po Stanach. Z jednej strony muszę uczciwie napisać, że z tego względu trochę osiadało tempo akcji w środku seansu. Z drugiej strony, ów spadek wynikał również po części z tego, że pierwsze piętnaście minut to absolutnie obłędna scena z Blade’em w pędzącym pociągu. (więcej…)

Wojownicze Żółwie Ninja – Teenage Mutant Megan Fox

W

Miałem ten komfort, że wybierając się do kina na najnowszą iterację „Nastoletnich Zmutowanych Ninja Żółwi”, byłem już odpowiednio nastawiony. Cały świat zmieszał ów film z błotem i to w znacznie bardziej jednoznaczny sposób, niż się spodziewałem. Dzięki temu wiedziałem, że mały chłopiec we mnie będzie najprawdopodobniej płakał podczas seansu. Byłem pogodzony z tą myślą i gotowy zmierzyć się z losem. I najprawdopodobniej dzięki temu skrajnie negatywnemu nastawieniu… aż tak strasznie nie cierpiałem.

I nie zrozumcie mnie źle – nowe „Żółwie” nie są dobrym filmem. Nie są nawet blisko dobrego filmu. Ale też niemożliwe było chyba jednoczesne spełnienie wszystkiego tego, co zostało już w internecie napisane, więc siłą rzeczy otrzymałem coś trochę lepszego od tego, czego się spodziewałem. Mogę na przykład z ręką na sercu powiedzieć, że wolę nowe „TMNT” od „Transformers” w przedziale od drugiej do czwartej części. Nawet jeśli filmy te prezentują podobny poziom braku finezji i treści, to przynajmniej ten pierwszy jest krótszy o… godzinę. Tak, „Żółwie” trwają rozsądne półtorej godziny, więc nawet jeśli już sięgałem do twarzy, żeby wydrapać sobie oczy, to ostatecznie po prostu nie starczyło mi czasu, by akcję tę sfinalizować. (więcej…)

Guardians of the Galaxy – Indiana Jones spotyka Avengers w kosmosie

G

Cieszę się, że „Strażnicy Galaktyki” zostali nakręceni dopiero teraz. Cieszę się, że Marvel zdążył się wprawić na „Avengers”, pierwszym „Iron Manie” i poeksperymentował na „Iron Manie 3”. Cieszę się, że Dom Pomysłów w okolicy „Thora 2” i „Winter Soldier” doszlifował swoją filmową formułę, doprowadzając ją w okolice perfekcji. Cieszę się, ponieważ dzięki temu „Guardians of the Galaxy” wyszło tak niesamowicie dobrze. To film, który przeczy zasadzie, że jeśli „coś jest do wszystkiego, to jest do niczego” – mam wrażenie, że każdy może pójść na seans i się dobrze bawić. Można być zagorzałym wrogiem fantastyki jako takiej, a i tak zakochać się w szopie z CKM-em i morderczym drzewie z poważnie ograniczonym słownikiem. Do jasnej anielki, wychodząc z sali miałem ochotę utonąć w komiksach o grupie bohaterów, o których dotąd nie wiedziałem absolutnie nic! (więcej…)

Hercules – Król Skorpion nie udźwignął

H

Są takie filmy, po obejrzeniu których się zastanawiam… gdzie jest moje trzysta baniek? Najnowszy „Hercules” z królem Wrestlingu, Królem Skorpionem, Dwayne’em Johnsonem jest właśnie taką produkcją. Kosztował sto milionów dolarów, zaś twórcom udało się bezbłędnie osiągnąć urok… produkcji telewizyjnej.

Jasne, efekty są zdecydowanie bardziej wygładzone, kostiumy mniej plastikowe, ale sama kompozycja obrazu robiła na mnie wrażenie, jakbym oglądał popularny kiedyś serial o synu Zeusa, który leciał kiedyś w telewizji. Serial kiedyś leciał w telewizji, nie syn Zeusa. (więcej…)

Ewolucja Planety Małp – Najlepsza kontynuacja w historii całej serii

E

Oryginalną „Planetę Małp” wspominam jako jedno z moich pierwszych „guilty pleasures”. Czy może raczej… wypada to uściślić: tak jak pierwsza część była po prostu rewelacyjnym filmem, tak wszelkie jej kontynuacje należały już raczej do gatunku intelektualnie grzesznych przyjemności. Ze względu na mój sentyment do serii, bardzo skutecznie wyparłem ze świadomości pierwszy restart serii, zgotowany przez Tima Burtona. Tylko mgliście pamiętam jakieś małpy kreowane na seksowne. Był też Marky Mark, jednak jeszcze nie z aż tak urodziwym bicepsem. Do dziś dziwię się, że ów film nie zniszczył mi i mózgu, i dzieciństwa.

Miałkość kolejnych kontynuacji i potworny reboot sprawiły, że do kolejnej iteracji „Planety Małp” podchodziłem jak pies do jeża. A nawet jeszcze gorzej – jeże w sumie są całkiem fajne. Sytuacji zdecydowanie nie ratował grający pierwsze skrzypce James Franco, który bynajmniej nie należy do mojej prywatnej Ligi Ukochanych Aktorów. I tu przyszło zaskoczenie! „Geneza…” okazała się wyborna. Z oryginału brała przede wszystkim pomysł na świat, nie próbowała kopiować ogranych schematów i poszła w nowym kierunku. Aktorsko wszystko było w porządku, efekty były świetne, a całość zostawiała wprost wyśmienite wrażenia u widzów – bynajmniej nie tylko u mnie. (więcej…)

Transformers 4: Wiek zagłady – Moje dzieciństwo zostało zniszczone. Znowu…

T

Dobrze pamiętam, jaki szczęśliwy wyszedłem z kina po seansie z pierwszymi „Transformerami”. Nie spodziewałem się niczego odkrywczego, a dostałem naprawdę solidnie nakręcone, kreatywne kino akcji z bohaterami z piaskownicy. I nawet moje wspomnienia z dzieciństwa nie zostały brutalnie zgwałcone! Później… Później zaś był płacz i zgrzytanie zębów. Podczas seansu dwójki prawie wybiegłem z sali z krzykiem, gdy główny bohater trafił do nieba dla robotów, a Optimus Prime wziął się za przeszczep organów. Myślałem, że kontynuacja, „Zemsta upadłych”, może być w takim razie już tylko lepsza. Cóż, nie była – zamiast patrzenia na starcia robotów, byłem zmuszony oglądać kolejne rozmowy kwalifikacyjne i problemy z kobietami. Choć pojawiają się racjonalne argumenty, że jednak niebo robotów było gorsze od rozmów kwalifikacyjnych i nie będę się z tym kłócił. (więcej…)

Parker – Statham księdzem

P

Kocham filmy, na których tytuł składa się jedno słowo, a głównym bohaterem jest Jason Statham. Mam już na tej liście takie hity, jak „Mechanic”, „Crank” (czyli rodzima „Adrenalina”), a teraz mogę jeszcze dopisać „Parkera”.

Jason wciela się w tytułowego Parkera – zawodowego złodzieja, który w gruncie rzeczy jest naprawdę dobrym gościem. Nawet jak idzie na skok, to przebiera się za księdza, a w przerwie od przeładunku Zielonych Prezydentów rozgrzesza tych, którzy zbłądzili. Czasem też kropi ich z Beretty czy innej klamki. (więcej…)

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze