Pisanie o filmie Davida Finchera, to jedna z nielicznych okazji, by tekst zacząć od czegoś bardziej sztampowego niż początek. Otóż, można zacząć od stwierdzenia, że, co do zasady, Finchera się kocha. Ot, choćby za „Siedem”, za „Fight Club”, za klimat, za zawiesistość i za wiele innych rzeczy. I jest to miłość w pełni zasłużona, przynajmniej według mnie. Czasem jednak nawet coś tak silnie zakodowanego w człowieku, jak właśnie owe uczucie ciepłej miłości, nie jest w stanie uratować odbioru filmu. A przynajmniej mi nie pomogło cieszyć się „Zaginioną dziewczyną”.
Że „Gone Girl” jest filmem wspomnianego już dwa razy Davida Finchera, czuć od samego początku. Choć większa część pierwszych trzydziestu minut skupiała się na tym, jak doskonałą parą są Rosamund Pike i Ben Affleck, ciągle czułem, że zaraz komuś się stanie krzywda. Co więcej, mogła być to krzywda bardzo brzydka i krwawa. Tym razem jednak zostałem potraktowany w miarę delikatnie – zamiast brutalnego morderstwa na tle religijnym, poczęstowano mnie relatywnie niewinnym porwaniem. Choć, jak się szybko okazało, na miejscu potencjalnej zbrodni krwi nie brakowało. Nie mniej szybko wyszedł na jaw również fakt, iż rzeczone porwanie wcale nie było takie niewinne. A małżeństwo Pike i Afflecka nie było tak doskonałe. Czy piękna dziewczyna została porwana przez męża? Zamordowana? A może… może cała historia ma jeszcze siedemnaste dno? (więcej…)