Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Mass Effect komiksowo – Tak powinno się poszerzać uniwersum

M

Mass Effect jest jedną z najgłośniejszych serii gier ostatnich lat. Niezależnie od tego, czy się lubi kierunek, jaki obrała seria pod kątem mechaniki. Niezależnie od tego, czy była wydawana przez Korporację Zła, strzelające płatnymi mini-dodatkami na lewo i prawo Electronic Arts. I, wreszcie, niezależnie od tego, czy się podobało pierwotne zakończenie trylogii, czy też nie (choć ponoć istnienia takich form życia, którym się podobało, nie stwierdzono). Od pewnego momentu nic nie mogło zmienić faktu, że na kolejne odsłony tej serii czekało się z utęsknieniem. Dla mnie zaś jedynka jest jednym z ciekawszych eRPeGów minionej generacji konsol, z jakimi miałem styczność. I jedną z ulubionych, interaktywnych oper kosmicznych.

Ze względu na wszystkie powyższe argumenty, z miłą chęcią chwyciłem się za serię komiksów, dzięki którym miałem nadzieję rozszerzyć swoją wiedzę o uniwersum Efektu Masy. Próbowałem swego czasu z książkami i, niestety, utknąłem na pierwszym tomie – licha jakość nie pozwoliła mi kontynuować. Liczyłem na to, że z komiksami będzie lepiej, w szczególności, że mam wrażenie, iż twórcom lepiej idzie pracowanie nad w miarę atrakcyjną oprawą wizualną, niż nad zjadliwą, beletrystyczną narracją.

Gwoli kronikarskiej ścisłości od razu wytłuszczę, iż nie wszystkie komiksy, które wzbogacają cRPG od BioWare, zostaną omówione na łamach tego tekstu. Z premedytacją pomijam dwie części „Genesis”, gdyż one służyły w grach z numerami dwa i trzy za obrazkowe wprowadzenie/przypomnienie fabuły. Nie wziąłem się też na razie za „Foundation” , gdyż ta seria jeszcze trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy. Jest to zresztą ciekawy przypadek, gdyż żadna z serii rozgrywających się w uniwersum Mass Effect nie przekroczyła czterech zeszytów. „Foundation” ma zaś już teraz siedem części i leci dalej. Mówi się, że zakończy się po trzynastu zeszytach, ale nie jest to jeszcze pewne. Wygląda więc na to, że przed premierą nowej gry będzie jeszcze miejsce na ciekawy komiksowy temat, gdy trwające teraz „Foundations” dobiegnie końca.

Evolution

Na pierwszy rzut poszła historia naprawdę ciekawa. Dzięki „Ewolucji” mogłem bliżej poznać postać Illusive Mana, który tak mnie frapował w drugiej odsłonie serii gier. Akcja opowieści rozgrywa się niedługo po pierwszej podróży człowieka przez „przekaźnik masy”, pod koniec wojny ludzi z turianami. Razem z Jackiem Harperem, który jeszcze nie zdążył się dorobić swojego przyszłego pseudonimu artystycznego, poznamy potężną moc artefaktu, będącego w kręgu zainteresowań Żniwiarzy.

Poza Illusive Manem, będziemy mięli również okazję poznać bardzo wczesne poczynania Sarena, co pewnie szczególnie ucieszy fanów pierwszej z gier. Na „Evolution” składają się cztery zeszyty standardowej długości, czyli liczące sobie po 22 strony.

Redemption

Druga historia, za którą się złapałem, zaciekawiła mnie nie mniej od pierwszej. Tym razem główną bohaterką będzie (potencjalna) miłość Sheparda, Liara T’Soni. Nasza ulubiona biotyczka zawędrowała w dosyć niebezpieczne miejsce galaktyki, stację Omega, wybudowaną w wydrążonej asteroidzie. Przebywając w szemranym towarzystwie, wypytuje autochtonów, czy przypadkiem… nie słyszeli czegoś o zwłokach kapitana Sheparda, które powinny być gdzieś w okolicy.

Tak, „Redemption” (?) rozgrywa się w trakcie trwania „Mass Effect 2”, zaraz po wprowadzającym do fabuły prologu, w którym zniszczeniu ulega Normandia. Oprócz Liary poznamy też nową postać, drella imieniem Feron. Feron łatwo daje się lubić i jest bardzo miłym dodatkiem do historii. Ponadto, swój udział w historii będą też mieli Miranda i Illusive Man. Tak jak w przypadku „Ewolucji”, tak i tu mamy do czynienia z czterozeszytowym zbiorkiem.

Invastion

W „Inwazji” przyjrzymy się bliżej poczynaniom Arii T’Loak, która przelotnie pojawiła się również w „Zbawieniu” i w samej grze odegrała pokaźną rolę. Akcja rozgrywa się ponownie na stacji kosmicznej Omega oraz w jej najbliższej okolicy, a w kontekście kontinuum czasowego – ma miejsce między dwójką a trójką. Wszystko zaś będzie się kręciło wokół nieudanego eksperymentu, prowadzonego przez proludzką organizację Cerberus. Niestety, samobieżne efekty zabawy w boga wymykają się spod kontroli i, podążając w kierunku potencjalnych nowych żywicieli, kierują się właśnie przez Przekaźnik Masy, prowadzący do Omegi.

Po jednej stronie barykady stają więc Aria wraz z podległymi jej gangami oraz członkowie Cerberusa pod przywództwem generała Olega Petrovsky’ego. Fabuła jednak szybko zaczyna obierać trochę bardziej skomplikowany kierunek, więc w tym konkretnym przypadku możecie się spodziewać czegoś więcej, niźli tylko kosmicznej sieczki.

Podobnie jak w przypadku dwóch poprzednich historii, tak i ta została opowiedziana na przestrzeni czterech zeszytów.

Homeworlds, Incursion i inne one-shoty

Na deser zostawiłem skupiające się pojedynczych postaciach jedno-strzałowce. Przy czym muszę tu zaznaczyć, iż mają one dwojaki charakter. Z jednej strony mamy „Homerworlds”, które na pierwszy rzut oka robią wrażenie jednolitego wątku, tak jak poprzednie historie. Jednak po zanurzeniu się w lekturę, szybko się okazuje, iż są to jednak cztery oddzielne opowieści, o czterech różnych postaciach.

Z drugiej zaś strony pojawia się kilka naprawdę krótkich zeszytów, również traktujących o pojedynczych bohaterach. Przy czym, o ile „Homeworlds” składa się z zeszytów o tradycyjnej długości, o tyle te wydawnictwa kończą się po… ośmiu stronach. Przyznaję, są przy tym zaskakująco sprawnie napisane. Stanowią jednak ciekawą przyprawę do pozostałych cykli, a nie wartość samą w sobie.

Transmedialna opera kosmiczna

Muszę to napisać wprost – w kontekście komiksowego urozmaicania uniwersum Mass Effect twórcy praktycznie wszystko zrobili… bardzo dobrze. Ba, wręcz świetnie, doskonale! W każdej jednej serii czy one-shocie łapali się za tematy, które łatwo się kojarzyły z charakterystycznymi momentami lub postaciami z gry. Nie powielali jednak treści, a dodawali nowe fakty i ciekawostki, które później z radością można było przywoływać w pamięci podczas rozgrywki. To był problem między innymi z pierwszą powieścią z tegoż uniwersum – mimo że pojawiali się w niej znani bohaterowie, to sama treść robiła lekko odległe wrażenie od całej gry. Tu zaś widzimy bezpośredni wpływ wydarzeń z komiksów na świat gry lub na odwrót. Możemy się dowiedzieć, gdzie Illusive Man dorobił się swoich cyber-patrzałek, poznać historię stojącą za utratą Omegi przez Arię T’Loak etc. I właśnie o to chodzi w takich tworach. Gołym okiem było widać, iż odpowiedzialny za scenariusze Mac Walters wiedział, co robi.

Oczywiście, nie do przecenienia jest również fakt, iż wszystkie komiksy patrzy się po prostu miło patrzy. Choć może oprawa wizualna nie powala, w szczególności w przypadku „Homeworlds”, to na pewno można ją określić mianem solidnej, rzemieślniczej roboty. Po przebrnięciu przez bolesne „Silent Hill” dobrze mi się obcowało z powieścią graficzną, w której wiedziałem, na co patrzę. Co więcej, styl rysowników świetnie oddaje koncepcje graficzne znane z gier.

Komiksowy Mass Effect jest jedną z lepszych serii, jakie dotąd czytałem. Może nie porywa, ale potrafi zaskoczyć spójnością i konsekwencją, z jaką twórcy poszerzali uniwersum stworzone przez BioWare. Pozostaje mieć nadzieję, że „Foundation” nie będzie gorsze.

2014-01-30. Tekst napisany na zlecenie portalu Save!Project.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x