Idąc do kina na „Need for Speed” spodziewałem się tylko jednego – klapy. Przyjrzyjmy się temu problemowi. To film na podstawie gry, która nigdy nie miała fabuły. Czy może inaczej – o tych częściach, które fabułę miały, człowiek starał się jak najszybciej zapomnieć, vide: „NFS: Undercover”. Do tego dochodzi absurdalny czas trwania, przekraczający dwie godziny z całkiem sporym okładem. Co gorsze, przez internet w najlepsze przetaczała się opinia, że z kolei scen z udziałami samochodów starcza na dziesięć minut, a reszta tej produkcji to suchy dramat obyczajowy. Obsada? OK, gwiazda „Breaking Bad” w roli głównej wyglądała obiecująco, ale reszta była wielką niewiadomą.
A jaka okazała się rzeczywistość?
Cóż, stan faktyczny wygląda tak, że coraz bardziej odechciewa mi się zaglądania do recenzji wziętych krytyków. Całkowicie rozumiem to, że kino motoryzacyjne oparte na grze komputerowej jest nie dla wszystkich. Tylko po co w takim wypadku pchać się na seans? Takiego typu masochizmu kompletnie nie rozumiem. Jak na razie, „Need for Speed” to dla mnie jedno z największych zaskoczeń tego roku, mimo że dopiero kończy się marzec. Spodziewałem się nudnej szmiry, a obejrzałem rozrywkowy film wyścigowy, który był… po prostu dobry.
Rozprawmy się może najpierw z mitem dotyczącym ilości scen z udziałem cudów techniki motoryzacyjnej. Gdzieś ponad połowę czasu trwania „Need for Speed” aktorzy spędzają za kółkiem, biorąc udział w nielegalnych wyścigach, bijąc próby czasowe, po prostu przemierzając Stany Zjednoczone z jednej strony na drugą albo uciekając przed policją. Twórcy chwalili się, że zdecydowana większość scen została nakręcona bez użycia komputerowych efektów specjalnych i… uczciwie muszę napisać, że to widać. Bolidy nie wyglądają, jakby jeździły z prędkością szkockiej kraty, nie uświadczymy tu też greenboxa w co drugiej scenie. Wyścigi zostały nakręcone naprawdę mięsiście, zaś widoki z perspektywy kierowcy dodały im uroku. Ba, nie ma tu też montażu w stylu „zmieniamy biegi 40 raz w wyścigu na ćwierć mili”. Żałuję, że zabrakło tu finezji znanej z Gymkhany Kena Blocka. Nie to, że twórcy nie starali się być kreatywni – owszem, próbowali. Jednak do legendarnych montaży z YouTube’a trochę zabrakło. Drugim problemem okazało się, paradoksalnie, udźwiękowienie. Na „Wyścigu” Rona Howarda przekonałem się, ile w tym zakresie można wycisnąć z motoryzacji w kinie. W „Need for Speed” dźwięk silników był strasznie spłaszczony, bas gdzieś wyciekł i kiedy Mustang wchodził na obroty, mi, niestety, nie zaczynały rytmicznie podskakiwać wnętrzności.
Zadowoleni będą natomiast wszyscy fani oglądania cudeniek motoryzacji w akcji – w szczególności w finałowym wyścigu nie brakuje dorodnych okazów. Przez film przewija się kilka odmian Forda Mustanga, Saleen S7, Koenigsegg Agera (?), Lamborghini Sesto Elemento, McLaren P1 czy Bugatti Veyron.
W zakresie fabularnym jest po prostu OK. Tobey (Aaron Paul) jest genialnym kierowcą, ale brakuje mu i gotówki, i wozu, w którym naprawdę mógłby pokazać, co potrafi. Gdy nadarza się okazja by zarobić trochę więcej, korzysta z niej, mimo że wymaga to bratania się z jego dawnym wrogiem. Łatwo można się domyślić, że takie układy prowadzą tylko do jednego – do stanowego więzienia. Po skończeniu odsiadki Tobey postanawia zrewanżować się swojemu przeciwnikowi. Żeby tego dokonać, będzie jednak ponownie musiał nadepnąć na odcisk przedstawicielom prawa. Nie obędzie się też bez znalezienia wozu i miłości swojego życia.
Prosta fabuła sprawdza się w takich filmach najlepiej – efekty przekombinowania widzieliśmy już w „Szybkich i Wściekłych”, którzy po genialnym „Tokio Drift” coś nie mogą wyjść na prostą. Owa prostota jest jednak wbijana na wyższy poziom rozrywkowości dzięki świetnie dobranej obsadzie. Po pierwsze, widać, że Aaron Paul jest aktorem a nie tylko estetycznym statystą – pięknie dał sobie radę we wszystkich tych scenach, w których wymiękają śliczni chłopcy w podobnych filmach. Co więcej, kompletnie nie rozumiem, czemu ten film nie jest jeszcze bardziej reklamowany nazwiskiem Batmana, czyli Michaela Keatona. Keaton wcielił się w rolę ekscentrycznego DJ-a, organizującego nielegalne zawody, i sprawdził się w tej roli po prostu genialnie! Taki jest urok zatrudniania doświadczonych aktorów w prostym kinie rozrywkowym – można osiągnąć naprawdę świetne efekty. Na deser, na pochwałę zasługuje też obsada pomocnicza, która świetnie sprawdzała się w swoich drugoplanowych rolach, zapewniając dodatkowe porcje niewymuszonej rozrywki.
Nie mam pojęcia z czego wynika moje zadowolenie po seansie „Need for Speed”. Biorąc pod uwagę zalewające internet negatywne opinie, mam pewne obawy, że albo miałem jakiś nieprzyzwoicie dobry dzień i wszystko mnie cieszyło, albo… nawet nie wiem, jaka mogłaby być druga opcja. Grunt, że ta produkcja ma po prostu wszystko na swoim miejscu. Jasne, zdarzały się sceny po prostu złe, w szczególności na samym początku seansu, ale to nie usprawiedliwia wiader żółci wylewanych na twórców. Dużo gorsze filmy potrafiły się spotkać z przychylnością widowni. Nie pozostaje mi chyba nic innego, jak pozostać w słodkiej niewiedzy i cieszyć się jedną z najlepszych ekranizacji gier komputerowych.