Ten tekst jest częścią cyklu „Książka kontra film”.
W końcu, po wielu latach od obejrzenia filmu, przeczytałem wreszcie powieść Chucka Palahniuka pod – kultowym już – tytułem „Fight Club”. Czy jak to u nas było z filmem: „Podziemny Krąg”. W przypadku poznawania oryginału po obejrzeniu filmu zawsze mam ten problem, że ciężko jest oddzielić jedno od drugiego. W tym przypadku było jeszcze ciężej, gdyż filmowa adaptacja jest obrazem, który wrył mi się w pamięć niezwykle głęboko i podczas lektury pewnych rzeczy ze swojej wyobraźni po prostu wyprzeć nie potrafiłem.
Główny bohater to dla mnie Edward Norton. Tyler Durden, nowy najlepszy przyjaciel głównego bohatera i przy okazji człowiek, który zmienił jego życie, to już zawsze będzie jeden, jedyny, niepowtarzalny Brad Pitt*. I Marla Singer. Czyli Helena Bonham Carter w kultowym ujęciu z kapeluszem i papierosowym dymem. Czytając powieść, tych powiązań wyzbyć mi się po prostu nie udało.
„Fight Club” jest powieścią o człowieku, który poczuł, że jednym sposobem na poczucie szczęścia w świecie zawładniętym przez konsumpcjonizm jest destrukcja. Destrukcja siebie i swojego otoczenia, żeby było można ponownie powstać i żyć w zgodzie z naturą. Los chciał, że właśnie na tym etapie życie, na którym nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, poznał Brada Pitta… Tylera Durdena, znaczy się. Tyler stał się odpowiedzią na wszystkie jego potrzeby – pomógł mu złapać pracę kelnera na wystawnych bankietach, która stała się odskocznią dla jego codziennej, korporacyjnej rutyny. Nauczył go, do których potrwa można oddać mocz, żeby nikt się nie poznał. Wytłumaczył mu, czym jest przekaz podprogowy i dlaczego wkleja pojedyncze klatki z filmów pornograficznych w animowane bajki dla dzieci. I, na koniec, poprosił go, żeby możliwie mocno przyłożył mu w twarz.
Ten cios zakończył dawne życie naszego głównego bohatera – którego imię nigdy nie pada w tekście – i zaczął zupełnie nowe. Tak się narodził klub walki. Jego pierwsza zasada brzmiała: nigdy nie rozmawiaj o klubie walki. Druga zasada nie różniła się od pierwszej. Jednak z tygodnia na tydzień w walkach uczestniczyło coraz więcej osób. Milczenie w temacie klubu walki było tak skuteczne, że szybko zaczęły pojawiać się nowe – w piwnicach barów i na parkingach. Tak się narodził oddolny ruch ludzi, którzy na nowo poczuli, że są panami własnego losu i chcieli światu dać o tym głośno znać.
Tekstu Palahniuka z jednej strony nie czyta się gładko, a z drugiej – ciężko się od niego oderwać, nawet wtedy, kiedy zna się film i można przewiedzieć większość wydarzeń, w tym – powalającą na kolana pointę. Postacie są zarysowane niezwykle wyraziście, zaś tajemnica spowijająca kluby walki po prostu wciąga. Chciałbym tu też błysnąć wychwyconymi nawiązaniami do prac znanych filozofów, ale niestety – w te klocki jestem nadal po prostu słaby. O samych zaś filozoficznych nawiązaniach wspominam z tego prostego względu, iż z wywiadu tłumacza z autorem (będącego częścią polskiego wydania „Fight Club”) wynika jedno: owych nawiązań w powieści raczej nie brakuje. Jeśli więc ktoś się orientuje, czym jest „skok wiary” Kirkegaarda, w „Fight Club” znajdzie zapewne jeszcze więcej niż ja (tutaj czynię ukłon w kierunku ekipy z Filozofia.tv – może nam ładnie wyłożą w komentarzu, na czym owa koncepcja polega; nie można całe życie zaglądać na wiki).
Czytając powieść Palahniuka, uświadomiłem sobie, że nie tak znowu często mam okazję obcować i z książkowym oryginałem, i z adaptacją. W pewnym sensie – dopiero teraz doceniłem, ile pracy włożono w scenariusz filmu, by całość przekazywała zamysł autora, ale mogła też oczarować magią wielkiego ekranu. Jestem też pod jeszcze większym wrażeniem doboru aktorów – Norton, Pitt i Bonham Carter to trzy strzały w dziesiątkę. Edward, będący genialnym aktorem, ale również wizualnie nie odcinający się od kompletnie przeciętnego człowieka, którego codziennie możemy spotkać na ulicy. Taki everyman. Brad, przypominający czasem bardziej półboga czy herosa niż zwykłego śmiertelnika (nie przez przypadek trafił zresztą do obsady „Troi”; a i ponoć sam Dustin Hofman powiedział o nim kiedyś: „przy nim wszyscy wyglądamy jak cebule”). I Helena, której z szaleństwem jest do twarzy. Idealna obsada.
Pozostaje jeszcze pytanie – od czego lepiej zacząć? Teoretycznie, zawsze lepiej poznać oryginał, a dopiero później jego wersje „przetworzone”. Muszę jednak dodać, iż w tym wypadku to film jest chyba, że tak to ujmę, silniejszym strzałem. To dlatego, że w wersji srebrno-ekranowej pointa uderza w widza siłą celnego ciosu w nerkę, zaś w powieści serwowana jest bardziej stopniowo i, wydaje mi się, że nie wywrze aż tak dużego wrażenia. W rozumieniu: nie zrzuci Was z krzesła. Po prostu lekko oszołomi.
A podstawowy wniosek jest jeden – książkę warto przeczytać, zaś film warto obejrzeć.
*Ponoć Bradowi jest do dziś przykro, że nigdy nie pozbył się etykiety kinowego amanta. Co sam zresztą uważam za potwornie niesprawiedliwe zaszufladkowanie. Dlatego napiszę to, mimo że Brad tego na bank nigdy nie przeczyta: jesteś genialnym aktorem, szkoda, że za dwa lata z tym zrywasz. Dzięki za „Siedem lat w Tybecie”, „Fight Club” czy „Siedem”. Widziałem większość filmów, w których grałeś. Jesteś niepowtarzalny.
Za materiał do recenzji dziękuję wydawnictwu Niebieska Studnia.
Powinienem zacząć od tego, że skok wiary jest bardzo popularnym elementem Assasins Creed i chyba nikt z nas nie wyobraża sobie, schodzenia z punktów widokowych, bez tegoż. ;]
Wracając jednak do kwestii filozoficznej. Kierkegaard wyróżnia trzy stadia egzystencji pomiędzy, którymi człowiek może przechodzić w górę i w dół przez całe swoje życie. Przejścia dokonywane są poprzez wolę, a nie rozum. Odpowiednio są to stadium estetyczne, etyczne i religijne. Każde z nich odpowiada innemu wymiarowi egzystencji, są one wartościowane, tak więc religijne jest najwyżej. „Skokiem” Kierkegaard nazywa przejścia między tymi fazami. „Skok wiary” – czyli sformułowanie nigdy nie użyte przez Kierkegaarda, prędzej byłby to skok do wiary – byłoby to przejście do tego najwyższego etapu. Jednak nie jest ono dokonywane tylko raz, trzeba to robić bez przerwy cały czas decydując się na ryzyko. Bo tym właśnie jest ten skok – ryzykiem, hazardem, zaakceptowanie paradoksu – aktem wiary.
Jest to z pewnością jedno z podstawowych pojęć tego filozofa, dlatego odpowiednie wytłumaczenie sprowadzałoby się do przybliżenia całej jego filozofii. Dla zainteresowanych ogólnym opracowaniem zapraszam na http://filozofia.tv/2010/10/kierkegaard-prekursor-egzystencjalizmu/ , jeszcze bardziej zainteresowanych trzeba by odesłać do literatury.
Niestety nie czytałem jeszcze książki, ani nie widziałem jeszcze filmu, dlatego moje tłumaczenie oderwane jest faktycznie od tego co mogło być tam zawarte. A może stety, przynajmniej nie naciągam niczego ^^
Dzięki za wytłumaczenie. :]
Szczerze mówiąc, sam bym na coś takiego w „Fight Club” nie zwrócił uwagi. Bardziej zauważalny był dla mnie motyw destrukcji mienia doczesnego i powrotu do natury, jako sposób na uzyskanie wolności (to się jakoś nazywa fachowo?).
to była chyba koncepcja Rousseau, czyli dosłownie powrotu do natury. Cywilizacja jako zło a natura jako dobro do którego człowiek powinien wrócić.
Dzięki za uwagę.
I witam na blogu – zdaje się, że to Twój pierwszy komentarz. :]
tak 😉 przez stronę Niebieskiej Studni na fejsie tu trafiłem 😀
O, no proszę – dzięki za info, dobrze wiedzieć skąd napływają nowi czytelnicy. :] Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej. :]
Oj. o.O A ja film co prawda widziałam (wstyd przyznać, raptem kilka tygodni temu), ale z książką nie miałam do czynienia. Ba!, nawet nie do końca wiedziałam, że to jest na podstawie książki… *zakłada papierową torbę na głowę*
Czytnę. Czytnę z całą pewnością, choć wiem, że czytając będę widziała film. Bo film był dobry. Mocny i wbijający w krzesło. Z genialnym twistem.
Tak, ciężko uciec przed tym filmem, czytając książkę. Druden to Pitt, a narrator to Norton i tego nie idzie obejść. Książka robi bardziej surrealistyczne wrażenie od filmu i mimo wszystko sporo się różni, więc i tak powinno Ci się ciekawie czytać. :]