Ten tekst jest częścią cyklu „Archiwa Polskiej Fantastyki”.
Ciężko się pisze o rzeczach przeciętnych. Zawsze najgorzej siedziało mi się nad tekstami o nijakich grach, filmach czy książkach. Dużo łatwiej jest pochwalić coś dobrego, a już zdecydowanie najłatwiej przychodzi gnębienie złego – wtedy można często puścić wodze fantazji, pokusić się o jakieś nietuzinkowe porównania etc. „Paroksyzm numer minus jeden” Ryszarda Głowackiego jest właśnie taki – nijaki. I pisanie o nim przypomina pisanie o wielu innych rzeczach, które nie posiadały jednej z najważniejszych cech w kontekście dowolnych mediów – nie zapadały w pamięci.
Czemu więc o nim w ogóle piszę? Ponieważ, jak wspominałem przy okazji „Raportu z rezerwatu” – tego samego autora zresztą – interesuje mnie to, jak wyglądała kiedyś polska fantastyka. Po drugie, lubię skrobnąć te kilka zdań o przeczytanej książce i wrzucić do swojego internetowego archiwum – wtedy wszystko, co się widziało czy czytało, lepiej zapada w pamięci, a i jakiś dodatkowy ślad po poznanych utworach zostaje. Taka lista przeczytanych książek, ale w wersji rozszerzonej. Lubię to.
Skoro tę kwestię mamy za sobą, spróbujmy porozmawiać o „Paroksyzmie…”. Ponownie, jest to science fiction, w tym wypadku bardzo futurystyczne. Opowiada o grupie kosmonautów, którzy wracają z międzyplanetarnej podróży i na swojej drodze natrafiają na nic innego, jak UFO, czyli niezidentyfikowany obiekt latający. Jak się okazuje, nowi znajomi przybyli z jeszcze odleglejszych rubieży galaktyki, mają pokojowe zamiary i filozofię, którą chętnie się podzielą. W „Paroksyzmie numer minus jeden” niemalże nie ma akcji. Są proste relacje międzyludzkie i, właśnie, filozoficzne gdybanie. O sensie i hiostii istnienia czy o granicy między byciem robotem a byciem człowiekiem. Niestety, wszystkie te rozważania nie powalają swoją treścią.
Jak w przypadku „Raportu z rezerwatu”, tak i tę pozycję czyta się bardzo przyjemnie i szybko, nie jest zresztą długa. Tylko że po skończonej lekturze wiele w pamięci nie zostaje – sam musiałem się skupić, żeby napisać wszystko to, co powyżej zostało zawarte. To niesamowite, ale po kilku lekturach mam wrażenie, że kiedyś w polskiej fantastyce – tej mniej znanej, nie mam na myśli Lema czy Zajdla – dominowało coś, co nazwałbym pociągową literaturą quasi filozoficzną. Innymi słowy – mamy jakąś myśl, mamy rozważania na jej temat, ale zebrane w takie sposób, że całość można pochłonąć bez problemu w trakcie podróży. Niestety, nie wiem, jak innych, ale mnie te teksty nie skłaniają do głębszej refleksji.
Wydaje mi się, że większość „starej” polskiej fantastyki – a w sumie niemal całość to będzie SF – wyda nam się teraz nijaka. Jesteśmy przyzwyczajeni do nieco innej jakości narracji 😉 Dlatego też nie pamięta się o tych autorach – kto z fanów fantastyki powie Ci, na przykład, kim jest choćby Konrad Fiałkowski? No nikt 🙂
Btw, jeśli chcesz sięgnąć do korzeni, polecam Trylogię Księżycową imć Żuławskiego i… opowiadania Prusa 🙂
Dzięki za wskazówki, postaram się dorwać wspomnianą trylogię. :] Co do Pursa, to… OK, tego się nie spodziewałem. Możesz jakieś konkretne opowiadania mi zasugerować?
Na przykład „Wojna i praca” oraz „Zemsta” – to taka futurologia pozytywistyczna. Do tego „Dziwna historia”, „Sława”. Nie są to opowiadania SF w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale po przeczytaniu na pewno dotrzesz do sedna 🙂
Dzięki za pomoc. :]
A mnie się podobała ! Była to pierwsza książka którą przeczytałem w całości 🙂 Miałem wtedy 6 czy 7 latek .
Cóż, myślę, że to może zmieniać trochę perspektywę. :-]
Swoją drogą, ciekawa sprawa – akurat piszę czwarty tekst z serii „Archiwa Polskiej Fantastyki”, a tu proszę: komentarz pod jednym z wcześniejszych artykułów na ten temat. :]
I, korzystając z okazji, witam u mnie na blogu! Mam nadzieję, że będę Cię częściej widywał w komentarzach. :]
Pewna miałkość niektórych utworów polskiej SF z tamtych lat jest faktem ale ogromna ilość tytułów z powodzeniem obroniła się i jest godna uwagi. Wiele opowiadanek i prób stworzenia dzieła na miarę kamienia milowego odnotowuje się jako niepowodzenie i nie bez racji. Ze swojej strony zwróciłbym uwagę na godne odkurzenia opowiadania Andrzeja Drzewińskiego („Zabawa w strzelanego”) czy świat Owena Yeatsa pióra Eugeniusza Dębskiego. Jest w tym wiele uroku i wyraźnego wybijania się na nieprzeciętność.
O, przyznaję, że nie wiedziałem, iż przygody Owena Yeatsa sięgają swoim pochodzeniem tak daleko – dzięki za informację. Przyznaję, że nie potrafię się do nich zabrać, ponieważ czytałem kilka innych powieści/zbiorków Dębskiego i mocno się do niego, jako do autora, zniechęciłem.
Natomiast jeśli będę miał kiedyś okazję, chętnie spróbuję sił z Andrzejem Drzewińskim. :]
Przeczytałam tę książkę prawie trzydzieści lat temu i często o niej myślę. Ta książka zmieniła moją perspektywę myślenia. Dla mnie to była książka wybitna i miałam ochotę po nią sięgnąć ponownie, ale po przeczytaniu recenzji – rezygnuję. Boję się, że po latach się rozczaruję. Wolę więc pozostać przy swoim dawnym wrażeniu.
Wydaje mi się, że perspektywa osoby, która czytała tę powieść tyle lat temu będzie na pewno inna, również dziś. Choć z drugiej strony – zawsze istnieje ryzyko, że człowiek padnie ofiarą „syndromu legendy”, a to zawsze jest bolesny zawód.
Korzystając z okazji, witam na mojej stronie. :-] Twój komentarz przypomniał mi, że dawno nie sięgałem po nic ze starej polskiej fantastyki, może pora wrócić do tego zwyczaju. :-]
No cóż, jeśli autor wpisu nie zrozumiał tego co ta książka za sobą niesie to może jednak nie powinien brać się za recenzowanie?
Już sam tytuł niesie pewne przesłanie, które może obalać założenia do powstania wszechświata.
A z komentarzy (autora) wynika, że nie powinien czytać nic co się ukazało ponad 5 lat temu. Bo nie zrozumie.
I niech nie czyta Sienkiewicza, Prusa, nie móiąc już o innych klasykach. Lema niech nie dotyka, bo mu ręce uschną!