Uczciwie muszę to napisać – choć mam słabość do powieści growych, należących do moich ulubionych, wirtualnych światów, to moje pierwsze z nimi przygody można raczej określić jedynie mianem „guilty pleasure”. Tak, miałem z lektury frajdę, ale mój mózg krwawił. I to do tego stopnia, że jucha ciurkała uszami i zalewała kartki powieści. I, szczerze mówiąc, myślałem, że… to jest taki standard w literaturze dla graczy. Ot, zapis zmagań niedzielnego wojownika z kampanią. Wiecie, taki fabularyzowany dokument stworzony bez żadnego budżetu, pomysłu i zaangażowania autora. Tak to przynajmniej wyglądało, gdy czytałem cykl „StarCraft Archive”. Co jednak ciekawe, z każdą kolejną powieścią było coraz lepiej. I to nie tylko dlatego, że mój umysł zdążył się już wykrwawić.
0 – „Uprising”, Micky Neilson
Wspomniane w śródtytule „Uprising” jest pierwszą powieścią grową, jaką w swoim życiu przeczytałem. Uznałem – naiwnie zresztą – że skoro książki zostały wydane w takiej, a nie innej kolejności, to pewnie są jakoś ze sobą powiązane. I to właśnie „Uprising” przeraziło mnie swoim poziomem do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy na pewno chcę brnąć dalej w ten las.
Problem w tym, iż powieść jest napisana dokładnie tak, jak to opisałem we wstępie. Gdybym Wam zaczął teraz w miarę szczegółowo opisywać, jak to przechodziłem pierwsze trzy misje w starym StarCrafcie, to możliwe, że jeszcze parę lat temu Blizzard rozważyłby wydanie moich wypocin w postaci oficjalnej powieści, tworzącej historię wykreowanego przez nich uniwersum.
„Uprisng” zajmuje się okresem sprzed wydarzeń znanych z pierwszej części gry, zaś motywem przewodnim jest początek współpracy Sary Kerrigan z Arcturusem Mengskiem, późniejszym panem i władcą Dominium. Z tego też względu, gdyby ktoś miał wystarczająco dużo samozaparcia, to może lekturę tego potworka potraktować jako ciekawostkę. Ciekawostkę, której zdobycie zostało okupione krwią i cierpieniem – tylko prawdziwi fani są do tego zdolni.
Ciekawym jest fakt, że „Uprising” nigdy nie został wydany w formie drukowanej. Można go nabyć jedynie w formacie elektronicznym. Czyżby Blizzard zdawał sobie sprawę, jakiego potworka powołał do życia i mimo wszystko chciał ograniczyć liczbę ludzkich żyć zniszczonych przez jakość tej powieści?
1 – „Krucjata Liberty’ego” Jeff Grubb
Wzięcie się za drugą powieść z cyklu „Archive”, która była oficjalnie numerowana jako pierwsza (kolejny dowód na próbę zamiecenia „Uprising” pod dywan) było jak objawienie. Nie to, że historia była jakoś szczególnie opisana – po prostu przez kontrast awansowała u mnie od razu do rangi lekko napisanego, błyskotliwego sci-fi o wartkiej akcji i ciekawych postaciach. Rzeczywistość była bardziej brutalna, ale co tam – liczyło się, że czułem fizyczną i psychiczną ulgę.
Tym razem miałem do czynienia z hybrydą opisywania kampanii i tworzenia historii oryginalnej. Z jednej strony czas akcji pokrywał się z terrańską kampanią z pierwszego StarCrafta. Z drugiej jednak strony, treść uzupełniała wydarzenia z gry i dodawała nową postać, tytułowego Liberty’ego. Uczciwie mówiąc… był to naprawdę strawnie i przyjemnie wymyślony człek, którego przygody – z perspektywy fana – całkiem ciekawie przeplatały się z losami Jima Raynora i panienki Kerrigan.
Przy okazji, „Krucjata” była w dwóch aspektach pierwsza. To ona trafiła jako prekursorka na polski rynek i to ona choć trochę rozbudowała relację wspomnianej wyżej pary, co jest szczególnie ważne z perspektywy fabuły Wings of Liberty i Heart of the Swarm.
2 – „W cieniu Xel’Nagi”, Gabriel Mesta
Wbrew pozorom, nikt nagi nie był, a powieść nie miała żadnego związku z erotyzmem. Nawet w wersji „auto”. Kolejna książka, kolejny autor – nad numeracją już nawet nie będę się znęcał.
Tym razem przeniosłem się na planetę Bhekar Ro, na której spokojnie żyli sobie terrańscy koloniści. Owszem, warunki były i niezbyt dobre, i niezbyt łatwe – ale to było uczciwie życie człowieka roli, który spokojnie uprawiał swoje umiarkowanie żyzne kamienie. Względną sielankę zburzyło niestety odkrycie tajemniczej świątyni, która najwyraźniej była jeszcze zamieszkana. I ów mieszkaniec, niezależnie od tego, w jakim stanie się aktualnie znajdował, nie życzył sobie, by mu przeszkadzano.
Szczerze mówiąc, myślałem, że to jedna z tych powieści, które są po prostu osadzone w uniwersum danej gry, ale nie mają związku z żadnymi istotnymi wydarzeniami. Historia z Bhekar Ro nie nawiązywała do żadnej z kampanii, na chwilę wprowadzała tylko postać Królowej Ostrz, ale czyniła to również w kompletnie nieznaczący sposób. Dopiero po długim czasie przekonałem się jednak, iż poczynione na tej planecie odkrycia miały nie bezpośredni wpływ na wydarzenia znane z gier. Ale żeby o tym się przekonać, trzeba przeczytać jeszcze trylogię „Dark Templar Saga”, za którą weźmiemy się innym razem.
Sama powieść była napisana w sposób nijaki, lecz podobnie do „Krucjaty Liberty’ego”, nie wbijała przez oczy szpilek w mózgownicę. Wyszedł jednak przy jej okazji na wierzch pewien problem – brak pomysłu Blizzarda na serię „Archive”. Z części na część zmieniał się i autor, i teatr działań, zaś opowieści nie były ze sobą w żaden sposób powiązane.
3 – „Nim zapadnie ciemność”, Tracy Hickman
I tu zaczyna się prawdziwa magia. „Nim zapadnie ciemność” jest według mnie… naprawdę solidną powieścią. I to nie tylko w „growej” kategorii, to po prostu przyjemne survivalowe S-F z dobrze zarysowanymi sylwetkami bohaterów, sporą dozą zjadliwego dramatyzmu i wartko prowadzoną akcją. Przy czym, trzeba zauważyć, iż w tym wypadku z piórem w ręku do roboty zasiadł prawdziwy profesjonalista, który w pisaniu jest wyrobiony. I który, jak widać, potrafi pisać na zlecenie.
Powieść Hickmana rozgrywa się w trakcie trzeciej misji terrańskiej kampanii – tak, tej kultowej, w której musieliśmy bronić bazy przed przeważającymi siłami zergów. Bohaterami są członkowie bojowej jednostki marines, którzy zostali wysłani na tyły wroga ze specjalną acz niezbyt bezpieczną misją. Mimo że tak naprawdę powieść ta nie uzupełni fanowi informacji o uniwersum, o wydarzeniach, które nie zmieściły się do kampanii, to… po prostu miła się to czyta.
4 – „Kończmy, bo się ściemnia”, Tomasz „KoZa” Kozioł
Przygoda ze „StarCraft Archive” była dla mnie naprawdę frapującym doświadczeniem. Szczerze mówiąc, sporo się nauczyłem o tym, jak łatwo puścić z dymem nawet najciekawsze uniwersum. Przy okazji zobaczyłem też chyba wszystkie możliwe konfiguracje powieści growych. Poprzedzające fabułę gry, uzupełniające tę fabułę, skupiające się tylko na malutkim wycinku albo zupełnie od oryginału, zadawałoby się, oderwane. Ciekawy przekrój, nie powiem nie. Przy okazji wyszło też na jaw, że warto do takich prac, jak i do wszystkich innych, zatrudniać profesjonalistów, gdyż Tracy Hickman pokazał, jak się powinno pisać powieści osadzone w uniwersum gry komputerowej.
Szczęśliwie dla wszystkich, Blizzard też wyciągnął wnioski z tej serii i wszystko, co później pojawiło się w ramach uniwersum StarCrafta było już nieporównywalnie lepsze, ale tym tematem będziemy się zajmować w następnym książkowo-growym artykule. Co prawda, pierwsze powieści ze świata, na przykład, Diablo były podobnie złe, ale to również materiał na inną opowieść.
2013-04-03. Tekst napisany na zlecenie Save!Project.