Zakochałem się w prozie Żambocha dzięki „Sierżantowi”, „Bez litości” i genialnemu „Na ostrzu noża”. Później przyszła znacznie słabsza „Krawędź żelaza” i, tragiczny w mojej opinii, „Mroczny zbawiciel”. A jak jest z „Wylęgarnią”? Bez rewelacji, niestety…
Z jednej strony Żamboch funduje nam naprawdę intensywną akcję, z drugiej zaś – można odnieść wrażenie, że przestał się zastanawiać nad tym, co przelewa na papier / dysk komputera / serwetę w pubie. Główna bohaterka do dziś była zwykła nauczycielką, od dziś jest kimś na kształt tajnej agentki z przypadku, idealnej atletki, która z zaskakującą łatwością oswaja się z ciężarem broni w przytroczonej pod kurtką kaburze. Tradycyjnie Żamboch starał się zarysować w swojej powieści niezłych charakterników, ale nadmiar przerysowanych cech nie pozwolił tak naprawdę postaciom rozwinąć skrzydeł.
Były momenty, kiedy zastanawiałem się, czy w ogóle lekturę kończyć, gdyż niektóre „zwroty akcji” prosiły się o pomstę do nieba. Jednak co Żamboch, to Żamboch – nawet lekko bełkotliwej fabule nie można odmówić swoistej płynności, która sprawiła, że ostatecznie dobiłem do drugiej okładki.
Warto tu zaznaczyć, iż Wylęgarnia jest tylko pierwszą częścią serii (nie wiem, czy skończy się na dylogii, czy też może wyjdzie z tego jakaś dłuższa saga). Kończy się zaś w taki sposób, że nawet mimo ogólnej miałkości miałoby się ochotę sięgnąć po kontynuację. Na razie przed tym ruchem powstrzymałem, ale zobaczymy, co będzie za miesiąc czy dwa.