Tak się jakoś wszystko ułożyło, że podczas wyjazdu na działkę padła mi bateria w czytniku, a – jak się okazało – nie miałem przy sobie kabla od ładowarki (to pierwszy przypadek, w którym rozładowała mi się bateria w książce – ciekawe wrażenie). Zabrałem się więc za zbiór opowiadań Mai Lidii Kossakowskiej, „Więzy krwi”. Kiedyś, ze względu na „Siewcę wiatru” między innymi, naprawdę lubiłem twórczość owej autorki. Z czasem jednak zaczęły się pojawiać powieści, które zdecydowanie nie trafiły w mój gust – jak na przykład „Ruda sfora” – co ostatecznie spowodowało, że narobiły mi się straszne zaległości. Teraz zaś była okazja, by je choć trochę nadrobić.
Ów zbiór nie został stworzony według żadnego klucza – to po prostu kilka niepowiązanych ze sobą opowiadań (z jednym wyjątkiem). Choć ciekawe w ich przypadku jest to, że są ułożone chronologicznie, więc możemy zobaczyć, jak ewoluował styl Kossakowskiej (a według mnie faktycznie ewoluował). Co więcej, zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu właśnie teksty napisane później.
Po skończonej lekturze miałem bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony większość opowiadań czytało się wartko, ale na przykład najdłuższe z nich, nazwane zresztą „mikropowieścią” – „Zwierciadło” – zrobiło na mnie wrażenie cokolwiek dziurawego i niespójnego. Owszem, jako czytadło sprawdziło się nieźle, ale fabuła i konsekwencja momentami bardzo poważnie kulały. Najbardziej zaś zadowolony czułem się po przeczytaniu tytułowych „Więzów krwi”, które nawiązywały do twórczości Lovecrafta. Dobre wrażenie zrobił również „Smutek”. Ogólnie więc – było na czym wzrok i myśli skupić, ale bez większego zachwytu po dotarciu do ostatniej strony.
Szczerze mówiąc jak czytało się Siewcę Wiatru to czytało się każde opowiadanie i książkę Kossakowskiej poświęcone angelologi. Więzy Krwi zlewają mi się z Żarnami Niebios, chyba nawet niektóre opowiadania się po prostu powtarzały.
Mnie osobiście bardzo podobał się i zaintrygował Zakon Krańca Świata – ciekawy, według mnie oryginalny pomysł łączący w sobie całkiem sporo z starożytnych wierzeń, jak to u Kossakowskiej.
Myślę, że Kossakowska do mnie nie przemówiła, bo jej książki czytałam już jako stara baba. Gdybym miała okazję poznać je w wieku młodzieńczym to prawdopodobnie i dzisiejszy ich odbiór byłby inny.
Wspomnieliście w rozmowie Sapkowskiego, którego „Sagę” bardzo sobie cenię, pomimo, że poziom kolejnych tomów nie jest równy. Pomimo tego ogólna ocena opowieści o Wiedźminie jest bardzo wysoka. Podobnie patrzę na cykl o „Mrocznej wieży” Stephena Kinga – gdzie tomy świetne, zachwycające i wciągające jak pralka skarpetki łączą się z tomami gdzie akcja jest przewidywalna a narracyjne dłużyzny zmuszają do ziewania.
I jeszcze krótko o „Zakonie krańca…” – myślę, ze to dobra książka. Problem w tym, ze „dobra” nie zawsze bywa oceną wystarczającą, tak samo jak w szkole – cztery z plusem zawsze będzie niżej od szóstki.
„Myślę, że Kossakowska do mnie nie przemówiła, bo jej książki czytałam już jako stara baba.”
Kurcze, a ja się chyba gdzieś powyżej zwróciłem „po męsku”. Wybacz, nick trochę na to wskazywał. ;-]
„”Mrocznej wieży” Stephena Kinga – gdzie tomy świetne, zachwycające i wciągające jak pralka skarpetki łączą się z tomami gdzie akcja jest przewidywalna a narracyjne dłużyzny zmuszają do ziewania.”
Z jednej strony „Mroczną Wieżę” bardzo bym chciał przeczytać, a z drugiej – przeraża mnie jednak trochę objętościowo. ;]
„I jeszcze krótko o „Zakonie krańca…” – myślę, ze to dobra książka. Problem w tym, ze „dobra” nie zawsze bywa oceną wystarczającą, tak samo jak w szkole – cztery z plusem zawsze będzie niżej od szóstki.”
Z „Zakonem” miałem tak, że natężenie akcji w drugim tomie zaczęło – w moim odczuciu – zabijać wiarygodność całości. A zaznaczę, że pierwszy tom niezwykle mi się podobał.
„Żaren niebios” nie czytałem, więc nie mam porównania, ale zgadzam się z tym, co napisałeś – anielskie koncepcje bardzo się zlewają w jedną masę.
Co do „Zakonu…”, to od jakiegoś czasu się zastanawiam, czy kiedyś podobał mi się tak bardzo, bo czytałem go kilka lat temu, czy dlatego, że faktycznie był dobry. Pamiętam, że w przypadku drugiego tomu miałem już poczucie, że akcja rozgrywa się zbyt szybko i bohater wpada non-stop już nie z deszczu pod rynnę, tylko spod rynny, pod wodospad.
„Więzy krwi”czytałam po przebrnięciu przez „Siewcę wiatru”, który straszliwie mnie umęczył swoją hiper-romantycznością oraz nadmierną egzaltacją, i miałam nadzieje, że „Więzy krwi” będą pod tym względem lekturą mniej nasyconą pierwiastkiem emocjonalnym. Niestety wczesne dokonania Kossakowskiej wydają się być bardzo mocno osadzone w świecie pensjonarskiego romantyzmu, przez co dla mnie są nie do przejścia. Podziwiam cię za to, że dałeś radę je „zmóc”
Przede wszystkim, witam na blogu. Mam nadzieję, że będziesz częściej zaglądał. :]
Jeśli chodzi o „Siewcę”, to sam się nim zachwycałem swego czasu. Sęk w tym, że czytałem go w pierwszej klasie liceum, więc nie wiem, czy bym go tak postrzegał teraz, po… cholera, jak ten czas leci, siedmiu-ośmiu latach. Upływ czasu to też jeden z powodów, dla których nie wracam do „Sagi o Wiedźminie”.
Co zaś się tyczy „Więzów” – mam tak, że jak już zacznę czytać książkę, to na ogół ją kończę. Rzadko trafiam na tak uporczywy tytuł, żeby się poddać gdzieś w trakcie.
Akurat „Saga o Wiedźminie” dzielnie wytrzymuje upływ lat, moim zdaniem. Wróciłam do niej po jakichś 7 latach od pierwszego czytania i pod pewnymi aspektami doceniłam bardziej niż wcześniej (a pod innymi mniej mnie szokowała, ale nie umniejsza to oceny :D).
Tak więc powiedziałabym, że warto wracać, nawet jeśli tylko po to, by pozbawić się złudzeń co do jakości jakiejś pozycji.
A powiedz, czy ostatni tom nie wydawał Ci się taki… trochę na siłę pisany? Pamiętam, że już wtedy wzbudzał jakieś moje wewnętrzne wątpliwości, ale moja miłość do całej serii nie pozwalała im wypłynąć na wierzch. :]
Swoją drogą, ponoć Sapek sam się przyznał, że saga miała mieć cztery części, ale tak dobrze się sprzedała, że postanowił napisać jednak pięć (nie wiem, na ile to prawda).
Moja miłość do serii w dalszym ciągu nie pozwala im wypłynąć na wierzch. ^^
Na pewno moje wątpliwości wzbudziło nagłe pojawienie się znikąd motywów arturiańskich, jak i to, że nagle autor postanowił pozbyć się wszystkich postaci (czyżby tylko po to, by nie naciskano na kolejny tom?). Ale kiedy czytam Sagę jednym tchem, to mknę przez ostatni tom z tym samym zapałem, co przez wcześniejsze. 😀