Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tęsknota atomów – Niespełniony fizyk na tropie aniołów

T

Nigdy nie próbowałem sił z niemieckimi kryminałami, ale liczba nagród zebranych przez „Tęsknotę atomów” Linusa Reichlina oraz całkiem kuszący opis sprawiły, że miałem ochotę zmienić ten stan rzeczy. Niestety, jest to jedna z tych historii, które stanowią dowód na to, że ładne streszczenie na tylnej okładce i deszcz atrakcyjnych tytułów to czasem za mało.

Jensenowi zostało tylko kilka dni do wczesnej emerytury. Jego żona zmarłą parę lat wcześniej, zostawiając go z małą fortuną. Co prawda, nie planuje korzystać z tych pieniędzy, ale i tak ciężko powiedzieć, by ta sytuacja przysporzyła mu przyjaciół czy popularności na brugijskiej komendzie. Los chciał, że te kilka ostatnich dni nie mogło przebiec spokojnie. Na krzesło przed jego biurkiem trafił niejaki pan Ritter, który ma wrażenie, że ktoś chce go zabić. Przy okazji, jest – mówiąc dosłownie – zalany w sztok. Jensen odwozi go do hotelu, by się upewnić, że potencjalni agresorzy są tylko wymysłem zakonserwowanego alkoholem umysłu. Na miejscu jednak się okazuje, że w pokoju przebywa również dwóch synów Rittera, którzy ostatnio intensywnie modlą się do aniołów. Następnego dnia ich ojciec jest martwy, chłopcy zniknęli, a Jensen zostaje z tym całym bałaganem sam. Albo tak mu się tylko wydaje. Do jego domu trafia niewidoma kobieta, O’Hara, którą zainteresowała sprawa Rittera, zaginionych chłopców oraz… uzdrowicielki, niejakiej Esperanzy, która miała najprawdopodobniej z tym wszystkim związek. Przy okazji, owa Esperanza może być również zamieszana w śmierć męża O’Hary, ale żeby się czegokolwiek dowiedzieć, obydwoje muszę polecieć najpierw do Stanów, a później, jak wskazują poszlaki, do Meksyku.

Uf… udało mi się, mam nadzieje, streścić Wam zarys fabuły w miarę wprawnie. Jak widzicie, intryga goni intrygę. Mamy tu tajemniczą śmierć, której nauka nie potrafi w wiarygodny sposób uzasadnić, mamy tajemniczą niewidomą, jeszcze bardziej tajemniczą uzdrowicielkę, anioły… Dużo tego. Tak dużo, że ostatecznie sam autor się we wszystkim, najwyraźniej, pogubił. O ile „Tęsknotę atomów” czyta się całkiem szybko i przyjemnie, o tyle z każdą kolejną stroną miałem wrażenie, że całość nie ma po prostu sensu. Do ostatniej strony miałem nadzieję, że autor zbierze wszystko w ładną całość i wskaże na logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, jak na dobry kryminał przystało. Niestety, czego, jak czego, ale odpowiedzi na pytania w tej powieści zdecydowanie brakuje. W pewnym momencie brakuje nawet kryminału w kryminale – „Tęsknota atomów” zmienia się pewnym momencie w coś bliższego powieści przygodowej czy sensacyjnej.

Wiarygodności brakuje praktycznie wszystkim aspektom powieści. Jensen i O’Hara zachowują się względem siebie w sposób co najmniej abstrakcyjny. Nasz niedoszły emeryt nie potrafi zadać najprostszych pytań, mimo że jest, ponoć, całkiem niezłym policjantem. Fabuła kluczy coraz szerszymi łukami, stawiając masę pytań – czy uzdrowicielka faktycznie uzdrawia, co i kto zabiło Rittera, o co chodzi O’Harze? Wybaczcie, muszę sobie pozwolić na mały spoiler… Tych odpowiedzi autor nie daje. Skończyłem książkę może nie tyle z uczuciem niedosytu, co takiego zwykłego, prozaicznego niezadowolenia. Ktoś przez ponad trzysta stron zadał mi, jako czytelnikowi, masę pytań, a później powiedział po prostu „no to kończymy”, nie tłumacząc, o co właściwie chodziło w jego intrydze.

Ostatnim gwoździem do wieka trumny, jest przewijający się ze złośliwą regularnością wątek fizyczny. Najwyraźniej, jest to dziedzina wiedzy, która fascynuje Linusa Reichlina – autor uznał więc, że jego bohater będzie do niego, przynajmniej w tym zakresie, podobny. Co kilka stron serwowane są nam jakieś fizyczne anegdotki i porównania. A to główny bohater porównuje się do atomu helu, a to ktoś zachowuje się jak elektron… Niestety, podobnie jak intryga, tak i te fizyczne „smaczki” są wykonane na siłę. Co więcej, część wywodów na temat pewnego eksperymentu z elektronem i szczeliną powtarza się kilka razy w formie niemal niezmienionej. Raz pominąłem bodaj ze trzy strony, na których Jensen po raz kolejny rozwodził się dokładnie na ten sam temat, tyle że w trochę innych okolicznościach przyrody.

„Tęsknoty atomów” nie polecam, niestety, w żadnej sytuacji. Nawet mimo faktu, że dobrze i szybko się ją czyta. Książek, które się dobrze i szybko czyta jest znacznie więcej, można więc skupić się jednak na takiej pozycji, która przy okazji odpowiada na pytania, które sama stawia.

Za materiał do recenzji dziękuję serdecznie wydawnictwu Niebieska Studnia.

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Masq
Masq
13 lat temu

Nie wiem czemu, ale raz nazywasz książkę „Tęsknotą atomów”, raz „Tęsknotą aniołów”.

KoZa
Reply to  Masq
13 lat temu

Dzięki, poprawione! Nie mam pojęcia, kiedy mi się to wkręciło, a najlepsze jest to, że nie zauważyłem nic podczas korekty. To pewnie przez te anielskie motywy. :-]

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

2
0
Would love your thoughts, please comment.x