Mam silne uczucie, że pisanie czegoś na kształt recenzji nowej odsłony Gwiezdnych Wojen kompletnie mija się z celem. Nie ma powodu, żeby kogoś zachęcać bądź zniechęcać do seansu – wszyscy zainteresowani już w kinie byli. Myślę, że przybytek ze srebrnym ekranem odwiedzili również ludzie nie siedzący tak głęboko w temacie – choćby z ciekawości, o co się cały ten szum rozchodzi. Jeśli w ogóle miałbym wystawiać jakąś pozbawioną spoilerów ocenę „Przebudzeniu Mocy”, to na pewno powiedziałbym, że warto obejrzeć, warto poznać, że to obowiązkowa pozycja dla fanów fantastyki czy kina akcji, nawet jeśli obierze się ją z nostalgicznych łupin.
Choć recenzji nie chcę pisać z wyżej wymienionych powodów, same przemyślenia o siódmej części Star Wars naprawdę mam ochotę przelać na wirtualny papier. Ponieważ czułem, że na sali wydarzyło się coś magicznego – a tym zawsze warto się podzielić. Dlatego też na wszelki wypadek wystosuję jeszcze ostrzeżenie całkowicie wprost: dalej będą spoilery.
Gwiezdne Spoilery: Przebudzenie Niszczycieli Zabawy
Wiem, że ludzie, którzy filmu jeszcze nie widzieli (np. czekają na świetne miejsca w IMAX) są bardzo przeczuleni na punkcie zdradzania tajników scenariusza. I, szczerze mówiąc, całkowicie to rozumiem, o czym zresztą będę wspominał trochę później. Dlatego akapit wcześniej uprzedzałem o obecności licznych spoilerów w dalszej części tekstu. I wrzuciłem wielgaśny nagłówek. I powtórzyłem jeszcze owe ostrzeżenie w niniejszym akapicie.
Teraz chyba jestem już bezpieczny, można spokojnie popłynąć wraz ze strumieniem myśli.
Czuję, że dla całej sprawy bardzo ważne jest to, jaki ktoś ma stosunek do sagi Gwiezdnych Wojen. Jedni się na nich wychowali, inni po prostu lubili, a jeszcze inni zwyczajnie przeskoczyli ten etap w życiu. Sam zresztą prezentuję tę środkową opcję. Wszystkie części widziałem i to chyba każdą z nich więcej niż raz. Ale gdybym za lat dziecięcych miał do wyboru „Powrót Jedi” na jedynce i „Terminatora 2” na dwójce, to bez mrugnięcia okiem spędziłbym kolejne dwie godziny życia ze Shwartzem. Oczywiście, takiej klęski urodzaju nigdy nie było, a przedstawiona sytuacja jest czysto hipotetyczna.
Z drugiej strony, w Star Wars zawsze było coś, co mnie pociągało – ten klimat magicznej kosmicznej przygody, która ma w sobie dużo więcej z fantasy niż z science fiction. Paradoksalnie, zawsze więcej interesującego mnie klimatu znajdywałem w dziełach popkultury, które narodziły się dzięki Gwiezdnym Wojnom niż w samych filmowych Gwiezdnych Wojnach. Do dziś moją ukochaną pozycją ze świata Star Wars jest druga część Knights of the Old Republic. Zaś gdzieś za nimi znalazłaby się chyba książkowa trylogia Darth Bane’a, stanowiąca dla mnie przykład doskonałej literatury rozrywkowej, przy której można przez przypadek wyrwać parę stron przez zbyt intensywne ich przewracanie. Starą kinową trylogię zawsze bardziej szanowałem za to, co zapoczątkowała, niż za to, jaka sama była. Fascynowała mnie też jej niesamowita strona techniczna. Kocham praktyczne efekty specjalne, zaś stare filmy George’a Lucasa były prawdziwym festiwalem tychże.
Ze względu na zmianę filozofii twórczej nigdy nie polubiłem zbytnio nowej trylogii. „Mroczne widmo” wspominam jako kompletne nieporozumienie. A oglądałem je w czasach, gdy mało co w kinie kwestionowałem. „Ataku klonów” praktycznie nie pamiętam, zaś namiastkę lubianego przeze mnie klimatu znalazłem dopiero w „Zemście Sithów”. Film bardzo mocno kulał przez fatalnego Haydena Christiansena w roli Anakina Skywalkera, ale świetne sceny pojedynków, Evan McGregor i Samuel L. Jackson bardzo wiele potrafią wynagrodzić.
Czemu o tym piszę? Ponieważ w moim przypadku każda z tych rzeczy miała bardzo duży wpływ na odbiór „Przebudzenia Mocy”. Przyjrzymy się temu, jaką sytuację zastał J.J. Abrams, gdy podjął się kręceenia siódmej części. Musiał sprostać liczącej blisko 40 lat (czterdzieści lat!) legendzie, której nie dał rady sam jej twórca. Oczekiwania względem nowych Gwiezdnych Wojen były absurdalnie wysokie. W sumie mało kto wiedział, czego chce, ale na pewno musiało to być coś niesamowitego. Musiało szanować legendę, wskrzeszać legendę i jeszcze na dokładkę rozszerzać jej świat. Ba. film musiał przy okazji bronić decyzji o wykastrowaniu uniwersum Star Wars z całego jego przedrostka „Expanded” – czyli ze wszystkich gier, książek i komiksów, które powstały na przestrzeni dekad, a które dotąd liczyły się do oficjalnej chronologii tego magicznego świata.
I wiecie co? On to zrobił. J.J. Abrams nakręcił film, który w najgorszym wypadku nie zachwycił najbardziej zagorzałych fanów, których – często z definicji – zadowolić się nie da. Ponieważ nikt nie przeniesie obrazu, który mają w głowie, na ekran. To kompletnie normalne i szczerze rozumiem takie przypadki. Sam miałem tak z „Matrixem”. I wyobraźcie sobie, że Abrams stworzył kontynuację, którą nawet tacy ludzie mogą przyjąć. A jeśli tylko sobie na to pozwolą i puszczą w niepamięć swoje wyobrażenia o idealnej siódmej części, to nawet mogą ją polubić albo i się w niej zakochać.
Właśnie dlatego czułem, że muszę napisać na wstępie, że nie jestem szczególnie zagorzałym fanem Gwiezdnych Wojen. Nie jestem fanem, a kręciła mi się łezka w oku, gdy byłem świadkiem tego niesamowitego osiągnięcia. Wyobrażałem sobie, że ktoś kiedyś nakręci kontynuację „Matrixa”, z której wychodzę zadowolony. To dla mnie niepojęte, ale jednak ktoś potrafi robić takie rzeczy. Uszanować stare i dodać nowe.
Ostatnie zdanie dosyć dobrze obrazuje to, czym właściwie jest „Przebudzenie Mocy”. To taki remiks starych zagrywek fabularnych, starego podejścia do kręcenia filmów i starych bohaterów z nową, młodszą o blisko 40 lat kinematografią. Abrams wziął tak dużo pomysłów ze starej trylogii, że można byłoby go posądzić o plagiat. Wzorował się jednak tak umiejętnie i z takim smakiem, że sam nawet przez chwilę nie pomyślałem, żeby robić z tego jakikolwiek zarzut. Co więcej, wskrzesił ten świat i dodał od siebie masę nowych elementów. Doprowadził do wymiany pokoleniowej wśród bohaterów i zrobił to w najlepszym możliwym stylu. Spotkanie Hana Solo i Rey było dla mnie jak uściśnięcie prawicy Jason Stathama przez Sylwestra Stalone’a w „Niezniszczalnych”. Tak żegnają się i witają legendy.
„The Force Awakens” miało na mnie niesamowity wpływ w jeszcze jednym zakresie. Mocno poczułem, że chcę poznać nowy kanon Gwiezdnych Wojen. Chcę się dowiedzieć, czemu Kylo Ren zdradził Luke’a Skywalkera. Chcę poznać przygody Hana Solo, które miały miejsce po „Nowej nadziei”. Intrygują mnie postaci Finna oraz Rey, ciekawi mnie Poe i BB-8.
Z jednej strony „Przebudzenie Mocy” składało się z prawie samych znanych numerów. Ale wiecie co? Naprawdę siedziałem na krawędzi fotela, zastanawiając się, do czego to wszystko prowadzi. Kto kryje się pod maską Kylo Rena? Czy Rey odnajdzie Luke’a? Czy Finn będzie miał kontakt z Mocą? I na część z tych pytań nadal nie znam odpowiedzi, przez co zacząłem odliczać dni do premiery ósmej części. Tak, Abrams zrobił w dużym stopniu powtórkę z rozrywki. Ale tak wszystkim sterował, że – dzięki kompletnemu uniknięciu spoilerów przed seansem – siedziałem jak zaczarowany.
„Przebudzenie Mocy” wywarło na mnie gigantyczne wrażenie pod wieloma względami. Magia, którą czułem na seansie, była czymś niesamowitym i unikalnym. I już za samo to dziękuję twórcom – aż takie emocje rzadko czekają na mnie w kinie. I właśnie tym chciałem się z Wami podzielić. Tym, jak zmieniło się moje postrzeganie uniwersum Gwiezdnych Wojen. Tym, jakie iskrzenie czułem na sali kinowej. Tym, jak wspaniale było być świadkiem takiego powrotu legendy.
Post scriptum o Kylo Renie i innych trudnych sprawach
Jako że od premiery „Przebudzenia mocy” upłynęło już trochę wody, mogłem spokojnie przyjrzeć się temu, jak ludzie odbierają siódmą część Gwiezdnych Wojen.
Do pewnych kwestii nie jestem w stanie się ustosunkować. Jeśli ktoś zarzuca „The Force Awakens”, że jest w pewnym stopniu odświeżoną wersji „Nowej Nadziei”, to… cóż, ma rację. Sęk w tym, że nie czuję potrzeby, by z tym dyskutować. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak inaczej Abrams miałby nakręcić ten film, niż czerpać garściami z oryginału. W szczególności, że i tak dorzucił masę od siebie. Gdyby ktoś nakręcił „Matrixa 4”, który garściami czerpie z pierwszej części, to wysłałbym mu kwiaty.
Drugą, chyba najbardziej kontrowersyjną kwestią, jest Kylo Ren. Zarzuca mu się, że jest mało męski, niestabilny emocjonalnie, za bardzo chce być Vaderem, za mało przypomina Vadera, jest zbyt ładny i zdecydowanie zbyt brzydki… i tak dalej. Sam na początku nie wiedziałem, co o nim myśleć i… właśnie to sprawiło, że tak bardzo go polubiłem. Ponieważ, jako postać, jest nieprzewidywalny, nieidealny, niedoskonały. Nie jest pewny czego chce, ma przebłyski zdecydowania i następujące po nich załamania. Chce potęgi, ale boi się po nią sięgnąć. Zaś pod przerażającą maską, jest przerażonym chłopakiem, któremu jeszcze nikt dobrze – przepraszam – ryja nie obił. Przy fali narzekań na zbyt oczywistych arcyłotrów w filmach Marvela (czyli też Disneya) Kylo Ren poszedł w kierunku dokładnie przeciwnym. I to mnie wręcz zachwyca. Nie mogę się doczekać, by się przekonać, kim się stanie w ósmym epizodzie.
Jest jeszcze masa kwestii, o których można byłoby się rozpisywać na długie strony: świetnie zrównoważone poczucie humoru, cudowne praktyczne efekty specjalne czy przyszłość Finna oraz Rey. „The Force Awakens” jest filmem tak niesamowitym – a i miejscami kontrowersyjnym – że rozprawy na jego temat będziemy czytali jeszcze… przez długie dekady, zapewne. Sam dalej nie brnę, gdyż chciałem się bliżej przyjrzeć przede wszystkim tym dwóm elementom, które wymieniłem powyżej. I jestem niesamowicie ciekawy, co Wy o nich myślicie.
Mokry sen milionów nerdów w końcu się ziścił i po długim i
niezdrowym teasowaniu kolejna odsłona „Star Wars” trafiła na ekrany.
Pomogło odsunięcie George’a Lucasa w cień zasłużonej chwały, bowiem „The
Force Awakens” pod batutą J.J. Abramsa raczy nas odpowiednią dawką
oldschoolu i kultowych dziadów bez wszędobylskiego oczojebnego green screenu
czy żenady w stylu Jar Jar Binks i scen Padma/Anakin. Nowy reżyser
„Gwiezdnych Wojen” dostarcza nam co prawda kalkę klimatów i motywów
starej trylogii, ale przynajmniej odrobił lekcje starannie, dzięki czemu wizyta
w kinie była przyjemną podnietką, a nie miarowymi pawiami do kubełka po
popcornie.
Świat „Star Wars” od zawsze był czymś, gdzie nawet
najdrobniejszy element tła, kawałek sprzętu czy stworek/postać mają kilometry
wpisów na Wikipedii. Najnowsza część gwiezdnej sagi tylko to potwierdza, bowiem
ponownie widzimy całe mnóstwo szczególików, o których już teraz rozpisuje się
Internet na fanowskich portalach. Pomaga temu fakt, że Abrams to fan starej
szkoły, co widać było głównie w jego arcyfajnym filmie „Super 8”
(polecam każdemu komu podobały się „Bliskie Spotkania 3 Stopnia”).
Tutaj przenosi to przede wszystkim na płaszczyznę efektów specjalnych.
Oczywiście nie zrezygnowano z wysłużonych komputerków, ale spodziewajcie się tu
przede wszystkim kilotony efektów praktycznych (animatronika itd.). Warto
przytoczyć chociażby przykład przeróżnych stworów i stworków, które z uwagi na
zastosowanie w.w. efektów wreszcie wyglądają realistycznie, a nie jak coś, co
stworzono od niechcenia na kompie w roku 1997. Jednocześnie spuśćmy zasłonę
milczenia na to, co odjebał Lucas zarówno w prequelach, jak i starej trylogii,
wrzucając z uporem maniaka tandetne koszmarki prosto z kompa na każdej możliwej
przestrzeni filmu. Samo CGI zastosowane w tej części nie razi.
Nie da się ukryć, że szkielet fabuły to w zasadzie
powielenie schematów z „Powrotu Jedi” i „Nowej Nadziei”, z
przewagą tego drugiego. Mimo to film wciągnął mnie już od pierwszej sceny. W
przeciwieństwie do wielu innych filmów, tu autentycznie zależało mi na głównych
bohaterach. Fabuła jest pretekstowa – mamy po raz kolejny walkę dobrych ze
złymi. Tym razem są to niedobitki po Rebeliantach, czyli taki KOD dla biednych
(sic) kontra nowa wersja Imperium w postaci First Order. Ci ostatni mają nową
zabawkę, zdolną siać rozpierdol na kosmiczną skalę – tym razem nie gwiazdę, a całą
planetę śmierci. Nawiasem mówiąc, skąd oni biorą na to hajc? Chyba mają
jakiegoś galaktycznego Swetru i dobry kurs waluty.
Bardzo cieszy powrót starych postaci: Han Solo, Leia, Luke
(czuję Oskara! :D), Chewie, robociki… Jest nawet (widoczny już w trailerach)
spalony kask Vadera. Nowe postaci przypadły mi do gustu. Zaskoczony byłem tym
jak podpasował mi Finn, ex-kosmiczny KuKluxKlanowiec/Stormtrooper grany przez
czarnoskórego Johna Boyegę. Jeszcze przed filmem odbierałem go jako kolejny
żenujący ruch w ramach żenującego trendu poprawności politycznej Hollywood. W
filmie ma dobrą historyjkę, nie denerwuje i pcha akcję do przodu. Śliczniutka
Daisy Ridley <3 jako Rey to kolejny dobry dodatek do całej sagi. Piastuje
nie tylko oczywiste stanowisko ładnego ryjka w filmie, ale również ważne koło
zamachowe dla całego zamieszania z Mocą. Aktorsko daje mocno radę, a i tyłki
skopać potrafi. Duże propsy dla dziabniętego zębem czasu Forda. Jako zawadiaka
Han Solo wciąż ma tę iskrę, chociaż sceny gdzie biega sprawiają mu już
ewidentnie problem. Ma również jedną z najlepszych scen w filmie. Czas niestety
nie służył równie dobrze Carrie Fisher, która jako księżniczka/generał
(niepotrzebne skreślić) Leia miota się trochę na planie jak we mgle, serwując
swoje kwestie zachrypniętym głosem. Znany z "Ex Machina" Oscar Isaac
jako super-pilot Poe Dameron to z kolei jakaś popierdółka i w zasadzie tyle o
nim można napisać. Nowy robocik BB-8 to jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie
przytrafiły się tej serii. Ten kuzyn pixarowskiego Wall-E jest czymś, co chyba
każdy chciałby mieć w domu i godnie zastępuje poprzedników jako pomocnik
głównych bohaterów. Jak przystało na walkę dobra ze złem, mamy też nowych
łotrów. Adam Driver jako Kylo Ren, duchowy i modowy spadkobierca Vadera,
templariuszy i Kopernika/Snape'a w jednym, daje radę (a wizualnie do momentu
zdjęcia kasku – ja pierdolę… heheszki murowane). Design postaci i głos (w
hełmie) przekozak. Sam pomysł na postać także mi się spodobał. Lepiej jednak
moim zdaniem wypadł jego zmarginalizowany koleżka z Harry'ego Pottera, Domhnall
Gleeson, jako Generał Hux, wzorowy karierowicz i typ rodem z nazistowskich
Niemiec, ale działający na skalę galaktyczną. Idealny na kubki, plecaki i
piórniki dla dzieci. Warto dodać, że w ramach parytetów złole mają także
laseczkę w swoich szeregach (Kapitan Phasma), choć skrywa swoje lico pod hełmem
a'la Szturmowiec. Oczywiście nowe łotry nie mają nawet startu do Palpatine'a
czy samego Vadera, niemniej zjadają na śniadanie złoli z nowych części Lucasa
(jak wszystko inne zresztą; ssij Lucas).
Film jedzie mocno na nostalgii, ale nie mam z tym żadnych
problemów. Przy scenach z kultowym Sokołem Milenium odpłynęła mi krew z mózgu w
inną część ciała. Dźwięki blasterów Szturmowców, odgłosy świetlnych mieczy,
muzyka mistrza Johna Williamsa (choć zabrało mi czegoś na miarę utworu "Duel
of the Fates") czy znany motyw muzyczny grający przy ekspozycji kasku
Vadera przyjemnie łechcą ośrodki oldschoolu pod czaszką. Daleko mi do fana tej
sagi, ale bardzo czekałem na wizytę w kinie i wyszedłem z seansu zadowolony.
Abrams nie wywrócił mojego świata do góry nogami, ale pokazał, że duch
"Star Wars" jest wciąż silny, czego dowodem niech będzie szał na
całym świecie, boxoffice, który strzelił właśnie miliard zielonych i spory
element kultowości wylewający się z ekranu. Zabawa gwarantowana, chyba że macie
miecz świetlny gdzie słońce nie dochodzi.
PS. W scenie gdzie Stormtrooper pomaga jednej bohaterce w
ucieczce, owego Stormtroopera zagrał gościnnie sam… Daniel Craig vel 007. 🙂
Karol Brzostowski – Movie jak jest.
Długo się zastanawiałem, co Ci właściwie odpisać na ten świetny komentarz. :] Albo się ze wszystkim zgadzam, albo zgadzam się nie do końca, ale rozumiem punkt widzenia. ;]
Przy okazji, muszę w końcu „Super 8” nadrobić. Ominąłem, jak było w kinie, i tak już jakoś do dziś leży nie obejrzane…
Ja sama nie wiem co myśleć. Z jednej strony, też nie mam pojęcia jakby nakręcić to inaczej, bawiłam się w kinie bardzo dobrze i ogólnie tęcza i jednorożce, a z drugiej po prostu nie znoszę takiego zachowawczego kina i wkurza mnie „Nowa Nadzieja 2.0”.
Myślę, że to trochę dlatego, że ani nie ubóstwiam Star Wars (no fajne filmy przygodowe, tyle) ani ich nie nienawidzę i poszłam do kina kompletnie pozbawiona oczekiwań. Nie bałam się, że coś spieprzą, ani nie trzymałam kciuków żeby było idealnie (w stopniu większym niż trzymam na każdym innym filmie). No i było fajnie póki trwało, po czym wyszłam z kina z przeświadczeniem, że właściwie to obejrzałam film sprzed kilku dekad nakręcony na nowo. Upłynął już prawie miesiąc, a ja dalej nie rozgryzłam mojego stosunku do „Force Awakens”.
A Kylo jest fajną postacią. Co nie zmienia faktu, że z czysto „dziewczyńskiego” podejścia uważam, że nikomu by nie naszkodziło jakby był trochę mniej brzydki 😉
Czysto „dziewczyński” argument rozumiem, w szczególności, gdy nie robi się z tego – że tak to nazwę – realnego zarzutu pod kątem filmu. ;-] A dla panów seans Gwiezdnych Wojen był akurat niesamowicie przyjemny, ponieważ i nowa księżniczka Disneya bez dwóch zdań wpada w oko. :-]
A, no i jeszcze ew. Oscara Isaaca miałaś do wyboru. :-]
To ja się tu wypowiem jako die-hard fan (ale tylko filmów, większość starego EU to okrutny kupsztajn). Film widziałem trzy razy. Jest doskonały, to Gwiezdne Wojny na jakie czekaliśmy. Za pierwszym razem trochę mi przeszkadzało, że to remake Nowej Nadziei, spodziewałem się czegoś nowego, czegoś mniej przewidywalnego. Jednak na kolejnych seansach przestało mi to przeszkadzać i w pełni dałem się porwać historii.
Z EU czytałem tylko kilka rzeczy. I tak jak kocham wspomnianą trylogię Darth Bane’a, tak osławiony cykl o Thrawnie odpuściłem po pierwszym tomie, który był skrajnie nijaki. Poczytałem sobie też streszczenia różnych wątków z EU i, cóż, nie dziwię się, że Disney to wykastrował. Tym nie dałoby się zarządzać.
A, miałem też podejście do komiksów i strasznie odbiłem. Teraz zaś będę chciał te nowe sprawdzić. Wizualnie są świetne i mam nadzieję, że fabularnie też dają radę.
poza tym, o czym mieliby robic filmy, skoro wszystko zostało opowiedziane? robić adaptację książek, nie dziękuję.
SW to jeden z tych fenomenow, ktorych zupelnie nie rozumiem. Prosta jak trzonek halabardy historia, z efektami specjalnymi do ktorej dopisano idelogie i juz mamy dzielo pelne 'glebi’ : )
Za najwieksza zalete uwazalem zawsze bogaty swiat, ale to powstalo glownie w EU, ktore jak rozumiem, juz jest nie uznawane oficjalnie? Szkoda, troche 'Trylogi Thrawna’ i 'Karmazynowego Imperium’.
(nowy film sobie obejrze, jak wyjdzie na plytkach)
Ja się absolutnie nie doszukuję tu niczego głębszego, co z kolei też nie przeszkadza mi w cieszeniu się magią tego seansu. :-] Abrams cudowanie uchwycił magię tego uniwersum, którą tak polubiłem w innych – wspomnianych w tekście – dziełach popkultury.
A do seansu w kinie mimo wszystko bym zachęcał – choćby dla wrażeń audiowizualnych, których w domu większość ludzi nie ma jak odtworzyć. :-]
WYPOWIEDŹ SPOILEROGENNA!
6 lub 7-/10.
Po pierwsze chciałem podziękować Panu Abramsowi że przywrócił klimat
pierwotnych części. Sceneria, ujęcia, postacie i ich dialogi – to jest
to. Potwierdza to tylko teorię że Star Wars są dobre tylko wtedy, kiedy
Lucas tylko daje pomysły i sugestie, nic więcej. Ba, uważam że prequele byłyby świetnymi filmami, gdyby Lucas dał ogólny obraz, a kto inny się za nie zabrał. A Hayden Chrystiansen nawet potrafi grać (widziałem z nim chyba ze 3 filmy) ale Lucas jest tragiczny w prowadzeniu aktorów, o czym mówili już McGregor, Portman i sporo innych.
Zacznę od plusów. Efekty oczywiście na wysokim poziomie więc je pomijam.
Wspaniały wstęp filmu, wprowadzający nas do postaci i sytuacji. Potem
niestety już takiego poziomu jak przy wstępie nie ma, ale nie jest źle.
Postacie (w większości) są bardzo dobre. Han Solo to klasa sama w sobie,
Rey jest przesympatyczna (i prześliczna!) Finn też daje się lubić i
jego motywy są zrozumiałe, a Poe to Han Solo naszego pokolenia. Chcę go
więcej w kolejnej części.
Kylo Ren…pół na pół. Z maską jest świetny, i podoba mi się że nie
panuje nad sobą. Dobrze zrozumiałem że kusi go jasna strona?
Intrygujące. Potem trochę spadł w ramy „niezrozumiany emo chłopaczek”
ale nie aż tak bym się do niego zniechęcił. Widać że to jego początki,
może się rozwinie. Jest silny w mocy (zatrzymanie lasera jest cu-dow-ne)
ale za to w walce mieczem jest chodzącą ciapą, skoro wpierdzielił mu
szturmowiec i babka co 2h wcześniej odkryła moc. No błagam.
Teraz minusy, w tym jeden dla mnie naprawdę poważny:
– A no właśnie – Rey za szybko się wszystkiego uczy. Luke też uczył się szybko, ale chociaż miał jakiś podstawowy trening, a tu?
„Lel mam moc. Uwolnij mnie a ja wpierdzielę Kylo Renowi”.
– Przehypowana Kapitan Phasma nie robi absolutnie nic. To ona choć mogła
walczyć z Finnem tym kijem i tarczą, a nie zwykły szturmowiec.
– Śmierć Hana przesadnie dramatyczna. Przebicie mieczem i zrzucenie w
reaktor? Wybaczcie, ale śmierć Solo zawsze wyobrażałem sobie tak, że
rozbija się Sokołem Milenium z uśmiechem na ustach mówiąc „I lived a
good life, kid”.
Ale to tylko moja prywata.
– Dziwnie zmontowana scena spotkania Luke’a. Za długa scena, przez co
wydaje się być niezręczna, już nie mówiąc o tym że Rey stoi z tym
wyciągniętym mieczem a Luke nic.
– Luke to też cholerna ciapa. Niszczą mój odbudowany Zakon Jedi? Zamiast
powstrzymać Kylo lepiej udam się na wygnanie, no bo co takiego może się
wydarzyć pod moją nieobecność?
– TEN FILM TO CHOLERNY REMAKE NOWEJ NADZIEI. Bardzo dobry, ale jednak.
Na prawdę tak trudno było wymyślić coś nowego? Znów pustynna planeta?
Znów Gwiazda Śmierci? (PO. RAZ. K*%%A. TRZECI?!) Znów Imperium kontra
Rebelia? Jaki Lucas był taki był, ale jednak postarał się przy prequelach nowym podejściem do tematu.
A, i żeby było wygodniej, wysadzimy całą Nową Republikę – po co nam nowa
frakcja, nie? (PS: Wysadzili Coruscant? To chyba najkrwawszy film w
historii, bo zginęło dobre 700 miliardów ludzi).
Boli mnie to. Boli mnie. Boli, boli, BOLI.
Ale film jest na tyle dobry sam w sobie że nie mogę mu dać mniej niż
6/10. Ale za kopię A New Hope muszę odjąć ten punkt, czy dwa. No muszę.
Mam w sumie przede wszystkim pytanie do Phasmy. W których materiałach ona była tak hype’owana? Przyznaję, że kompletnie nie kojarzę jej z trailerów, zaś wszelkie inne materiały promocyjne omijałem. Nie miałem się więc na nią jak nakręcić i w ogóle się nią nie zawiodłem.
Dzięki za mega komentarz. :] Aż ciężko mi się do wszystkiego odnieść, bo wyszedł by tekst pewnie podobnie długi co recenzja. 😀
Pojawiała się w trailerach, były wywiady z aktorką, twórcy zapowiadali ja jako nowego Bobę Fetta – a hype train zrobił swoje…a tu w filmie nic.
W 2005 roku ostatni raz zasiadałem w kinie z tak
dużymi emocjami i oczekiwaniami względem filmu. I choć Zemsta Sithów była
całkiem dobrym filmem, to jakość Prequel Trylogii pozostawiała wiele do
życzenia. Drewniane aktorstwo, marne scenariusze, płytkie postaci, przesyt
efektów CGI, humor oparty na kupie i pierdzeniu itd. Gdy Disney przejął
LucasFilm i ogłosił nową trylogię bałem się o tą markę. J.J. Abrams miał niezwykle
trudne zadanie. Oczekiwania większości fanów były wygórowane, a wszyscy chcieli
powrotu klimatu Oryginalnej Trylogii. Czy udało się to zrobić? Myślę, że po
dwóch seansach mogę odpowiedzieć na to pytanie.
To, jak bardzo emocjonalnie podchodziłem do
„Przebudzenia Mocy”, najbardziej chyba przekaże opis mojej reakcji na
sekwencję początkową filmu. Nowe, mroczniejsze logo LucasFilmu, tym razem nie
poprzedzone charakterystycznymi fanfarami 20th Century Fox, a za nimi słowa
znane na całym świecie: „Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce”.
Rozbrzmiewa główny motyw Gwiezdnych Wojen, na ekranie pojawia się logo Star
Wars, a za nim pełzną kolejne zdania wprowadzające nas w fabułę filmu. A ja już
płaczę, łzy ciekną mi po policzku. I jestem pewien, że nie byłem jedyny w całej
sali. A potem było jeszcze całkiem sporo takich momentów.
Zaczniemy od fabuły. Jak informują nas napisy
początkowe, Luke Skywalker zaszył się w nieznanej części galaktyki i wszyscy go
poszukują. Na czele z Leią Organą oraz tymi złymi, czyli Najwyższym Porządkiem,
który powstał na zgliszczach Imperium. Nie ma co ukrywać fabuła jest prosta.
J.J. Abrams i Disney zagrali bezpiecznie i właściwie zrobili Nową Nadzieję w
wersji 1.5. Mamy droida, którego poszukują szturmowcy. Jest pustynna planeta
oraz kolejna ostateczna broń, która ma ten sam słaby punkt, co wszystkie
poprzednie. Abrams dorzucił parę nowych elementów, ale nie odważył się zrobić
czegoś radykalnego. Wprowadza kilka nowości, które świetnie się wpisują w
klimat Starej Trylogii.
Największym plusem Przebudzenia Mocy są nowe postaci. Finn i Rey przejmują pałeczkę od Hana Solo i robią to genialnie. Z jednej strony mamy Rey, czyli silną postać kobiecą, która dopiero odkrywa swój potencjał i niejako zajmuje miejsce Leii. Z drugiej mamy szturmowca, który przechodzi na stronę Ruchu Oporu. Rey i Finn to postacie z głębią, które jeszcze nie raz nas zaskoczą. Do tego absolutnie czuć pomiędzy nimi chemię na ekranie. No i aktorsko jest bardzo przyzwoicie. Równie dobrze wypadają Poe Dameron i BB-8. Ten pierwszy dostał nieco mało czasu ekranowego, ale jest postacią na tyle charyzmatyczną i ciekawą, że w kolejnych częściach chciałbym go więcej. BB-8 za to był kołem zamachowym fabuły i jest tak milutki i zadziorny, że po prostu nie da się go nie lubić.
Przejdźmy teraz na Ciemną Stronę Moc y i zajmijmy się Kylo Renem. Osobiście Kylo bardzo przypadł mi do gustu. Kylo został pokazany jako postać rozdarta i walcząca z samym sobą. Choć bardzo chce, by Ciemna Strona nim zawładnęła, to wciąż ciągnie go do światła. Sprawia to, że jest to postać bardzo interesująca i bardzo nieprzewidywalna. Co prawda zabił ojca, ale prawdopodobnie, tak jak Vader, dalej będzie miał w sobie dobro. Co do pojedynku z Rey, to przekonuje mnie opinia, że zabicie ojca przytłoczyło go psychicznie, a rana z kuszy Chewbacci osłabiła go fizycznie Jedyna rzec, do której bym się przyczepił to, że tak szybko ściągnął maskę. Myślę, że lepszym momentem na pokazanie jego oblicza byłaby konfrontacja z Hanem Solo. Generał Hux również wyszedł bardzo ciekawie, szczególnie pod względem rywalizacji z Kylo Renem. Potrafił postawić się i otwarcie skrytykować młodego adepta Ciemnej Strony, a jest to coś na co niewielu by się odważyło. Za wcześnie jeszcze by
oceniać postać Snoke’a granego przez Andy’ego Serkisa. Zbyt mało o tej postaci
wiemy i jest dla mnie jedną wielką zagadką. Dużo różnych teorii pojawia się w
Sieci, kim jest lider Najwyższego Porządku, ale żadna nie wydaje mi się trafna.
Jedno, co mogę powiedzieć to, że niestety nie wygląda najlepiej, jeśli chodzi o
samo CGI.
A jak spisuje się stara gwardia? Cóż, Han Solo to dalej ten sam awanturnik i łgarz o dobrym sercu, którego tak kochamy. Każde pojawienie się Harrisona Forda na ekranie to uczta dla fanów przemytnika. Choć muszę przyznać, że ciekawie było zobaczyć Solo, jako wierzącego w Moc i Rycerzy Jedi. No i wreszcie Ford spełnił swoje życzenie i jego postać została zabita. Sama scena, choć przewidywalna, była dla mnie bardzo wzruszająca. Pozostała część starej obsady po prostu jest i od czasu do czasu, gdzieś tam się przewija. Oglądaniu ich na ekranie towarzyszy uczucie, że wróciliśmy do tego świata i czujemy się jak u siebie. Jakbyśmy zobaczyli starych przyjaciół i znów poczuli się młodo.
To samo uczucie wzbudza wykreowany przez Abramsa świat. Wreszcie znowu czuć, że to prawdziwe plany filmowe, dekoracje i rekwizyty, a nie zielony ekran. Abrams znalazł tą równowagę między tym, co stworzone komputerowo, a tym co jest w rzeczywistości na planie. Jestem ciekaw jak będą się prezentować efekty CGI za jakieś dziesięć lat. Zeszłoroczna trzecia część Hobbita strasznie się zestarzała pod tym względem. A Zemsta Sithów mimo upływu dziesięciu lat od premiery dalej wygląda niesamowicie.
Zastanawia mnie czy nowe Gwiezdne Wojny również utrzymają ten poziom i dalej
będą wyznaczać poziom poprzeczki dla efektów komputerowych.
Kolejnym kluczem do wzbudzenia klimatu starych Gwiezdnych Wojen są same nawiązania do nich, których jest po prostu mnóstwo. Zarówno w dialogach (zsyp i zgniatarka śmieci) jak i w rekwizytach (Finn podnoszący droida treningowego, na którym Luke trenował z mieczem świetlnym; flaga 501st Legion na barze Maz Kamaty).
Jest również muzyka Johna Williamsa i choć nie ma tym razem jakiegoś motywu, który zapadłby mi w pamięć, to jest parę utworów wybitnych. Świetny motyw Rey, czy utwór „March of the Resistance”. Williams wziął sporo swoich motywów z poprzednich części i zaaranżował je na nowo. Tak jest na przykład z genialną końcówką filmu i utworem „Jedi Steps and Finale”, w który słyszymy stary dobry „The Force Theme”.
Czy ten film ma jakieś wady? Oczywiście, że ma. Historia jest prosta jak miecz świetlny Luke’a. Jest też w nim sporo dziur fabularnych i uproszczeń (szybkie rozprawienie się z Nową Republiką, która dostaje 15 sekund czasu ekranowego; zniknięcie Poe Damerona na pół filmu; Rey i Finn po odlocie Sokołem trafiają akurat na Hana Solo). Jednak to wszystko nie odbierało mi przyjemności z oglądania. A wręcz z każdym kolejnym seansem bawiłem się jeszcze lepiej zauważając kolejne rzeczy, które mnie zachwycały.
Na koniec muszę się jeszcze podzielić jedną rzeczą. Gdy film się skończył publiczność zrobiła coś, czego dawno w kinach nie widziałem. Po seansie publiczność zaczęła klaskać. Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałem oklaski po skończonej projekcji. Mogę się mylić, ale podobna sytuacja była chyba dziesięć lat wcześniej po skończonym seansie Zemsty Sithów. To chyba pokazuje jak wierni marce są fani Gwiezdnych Wojen
Tak jak przy kilku innych komentarzach, tak i przy Twoim nie za bardzo wiem, co napisać, ponieważ ze zdecydowaną większością punktów się zgadzam. :-] I świetnie mi się czytało!
Odniosę się tylko do wspomnianych przez Ciebie dziur fabularnych. Przymierzam się powoli do czytania książek i komiksów z nowego kanonu. I mam wielką nadzieję, że tam zostanie m.in. dobrze i treściwie opisany okres, kiedy Luke założył swoją akademię. Ciekawi mnie zdrada Kylo Rena etc. Chyba będę czuł zawód, jeżeli się okaże, że te luki nie są niczym wypełnione.
Bardzo mnie cieszy, co napisałeś o Kylo Renie. Potrzeba nam więcej takich „prawdziwych” złych, którzy są po prostu wkurzającymi ludźmi z problemami ;). Ale większość ludzi takich właśnie postaci nie chce widzieć/czytać.
Atakwogleto dzięki za ubiegły rok z Twoim blogiem i życzę udanego prywatnie i bogatego we wpisy kolejnego roku. I jako że coś tam udaję, że piszę na swoim blogu ostatnio, to wcisnę pierwszy i ostatni raz autoreklamę
https://dobrafanfikcja.wordpress.com/
Dzięki za miłe słowa i też życzę udanego roku! :-]
Co do Kylo Rena, to cieszę się, ze nie jestem sam z takim odbiorem tej postaci. Zaciekawiło mnie też to, że niektórzy równocześnie narzekają na to, że „Przebudzenie Mocy” jest zbyt podobne do „Nowej Nadziei”, ale za to Kylo Ren jest zbyt MAŁO podobny do Darth Vadera. Niektórych ciężko uszczęśliwić. :-]
Byś skrobnął jak tam Deadpool może?
Mam to w planach! :-]
Cos tu ostatnio cicho… Kiedy bedzie 'Przebudzenie Kozy’ ?
Fakt, coś przysnąłem, ale planuję się przebudzić, jak to ładnie nazwałeś. :-] Powinno być o Deadpoolu niedługo.
Kiedy jakieś nowe wpisy?
Nie chcę nic obiecywać, ale myślę, że od lipca znów się mogą zacząć ukazywać jakieś teksty. :-]
Dzięki, że pytasz. :-]
Czyżby się mała koza pojawiła czy coś?:)
Haha, nie, jeszcze nie. :-] Powody są bardzo prozaiczne – po ok. 10 latach pisania różnych tekstów chyba po prostu poczułem potrzebę na odrobinę przerwy. Myślę, że od lipca znów wrócę z jakimiś tekstami. :-]
Dzięki, że pytasz!
Spoko;) wypalenie jak u mahmed khalidova czy jak to on ma;). Miłego odpoczynku:)
Ps. 3 ostanie filmy marvela palce lizac:). Na X-Men i Kapitana na pewno pojde jeszcze 2gi raz;).
Civil War podobało mi się nieziemsko! Natomiast X-Meni niestety nie za bardzo…