Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Risen – Gothic, po prostu

R

Na xboxowym Risenie internetowe społeczności i serwisy branżowe zdążyły powiesić już tyle psów, że nie jedną budkę z kebabami można byłoby na rok czy dwa za to ustawić. Z relacji wiedziałem również, że wersja na PeCeta to cud, miód, Gothic 4. Cóż więc mi pozostało innego, jak nie masochistyczne wyposażenie się w wersję na konsolę Microsoftu i osobiste sprawdzenie, co też zostało tak dokumentnie skopane. Jak wrażenia po ponad 30 godzinach gry? Przekonajcie się sami!

In the search for truth

Od razu uchylę rąbka tajemnicy – skopano grafikę. Jeśli po odpaleniu gry nie będziecie mieli do końca jasności, z czym wam się kojarzy oprawa Risena, to śpieszę z podpowiedzią: już to kiedyś widzieliście i pewnie nie raz wdepnęliście… No właśnie. Całość wygląda tak srogo, że aż zasłużyła na obecność w drugim akapicie recenzji, co mi się naprawdę rzadko zdarza. Sęk jednak nie w tym, że oczy uciekają w kierunku potylicy, a w tym, iż… po pierwszej godzinie gry wracają na swoje miejsce i przestaje im być gdziekolwiek śpieszno.

Z reguły grafikę w cRPG olewam, ponieważ nie ona ma znaczenie. Risen okazał się jednak tak brzydki, że mój zmysł estetyczny został po prostu zmaltretowany. Szybko jednak przypomniałem sobie, o co chodzi w rolplejach. A jest to klimat. I Risen ma ten klimat. W ilościach absolutnie hurtowych. Pod koniec zabawy zupełnie nie widziałem już tych paskudnych modeli postaci, udawanej dżungli, która istniała chyba tylko w mojej wyobraźni, czy rozjeżdżających się tekstur. Przypomniały mi się czasy pierwszych dwóch Gothiców, kiedy nikt nawet nie pomyślał o tym, by kwestionować wizualizację kity głównego bohatera w postaci jednego, biednego polygona (teraz, teoretycznie, nie do pomyślenia).

Żeby mieć już kwestię oprawy zupełnie za sobą, warto dopełnić opis. Zasadniczo wszystko jest źle. W oczy nie kole jedynie większość animacji, choć i tu znajdą się kwiatki. Boli najbardziej to, że w pierwszych dwóch Gothicach było chyba lepiej. Z czasem jednak docenia się pewne rzeczy – przede wszystkim projekty. Wyspa, na której ma miejsce akcja Risena, jest naprawdę sporych rozmiarów, ale przede wszystkim – jest wypchana po brzegi sensownie rozlokowanymi ruinami, świątyniami i innymi ciekawymi miejscówkami. Zauważyłem też, że po przykryciu naszego bohatera odpowiednią warstwą pancerzy – najwyraźniej bardziej dopracowanymi od modeli samych postaci – całość zaczyna wyglądać znacznie przyjemniej.

W tym miejscu zakończmy raz a dobrze kwestię oprawy wizualnej i przejdźmy do esencji, czyli…

This is the new shit!

Tak, moi mili! Risen łoi tyłki i urywa godziny z życiorysu tak, jak robiły to pierwsze dwa Gothici wraz z Nocą Kruka. Możecie go spokojnie nazwać albo „Gothic 4”, albo „jedyny prawdziwy Gothic 3”. Dla niewtajemniczonych – o ile tacy czytają tę recenzję – oznacza to bardzo intensywnego action-cRPG, w którym zawsze jest multum rzeczy do roboty. Do dyspozycji dostaliśmy całą, bezimienną wysepkę, gdzieś na środku bezimiennego morza, na której bezimienne brzegi fale wyrzuciły naszego bezimiennego bohatera. Żeby nie było wątpliwości – jego brak imienia wynika z faktu, iż najwyraźniej nie lubi się przedstawiać. Nie mamy tu żadnej cudownie oryginalnej historii o amnezji. Raczej klasyka gatunku, czyli od zera do bohatera.

Po obudzeniu się na plaży, w podartych łachach i z dziurą w kieszeni, perspektywy są raczej średnio różnorodne – zamykają się głównie w przedziale „zjedz lub zostań zjedzony”. Pierwsze starcie z nadmorską maszkarą przypomina człowiekowi od razu, gdzie jego miejsce w szeregu – to przecież gra od Piranha Bites. Po zebraniu cięgów i dwóch wczytaniach ostatniego zapisu, człowiek uświadamia sobie wreszcie, że nie wszystko da się od razu zabić, zaś czasem trzeba obrać drogę po szerokim łuku, by pewne problemy ominąć. To w dużej mierze charakterystyka całego Risena (jak i serii Gothic). Przez cały czas pracujemy na awans – tak w poziomach doświadczenia, jak i w szeregach wybranej kasty – by dobrać się do lepszego sprzętu i umiejętności, które pozwolą usunąć nieusuwalne wcześniej przeszkody. I, trzeba przy tym zauważyć, jest naprawdę ciężko, ale i satysfakcjonująco. Nawet na poziomie „easy” ginie się wystarczająco często, by nabrać szacunku do leśnych wilków.

Podobnie do duchowych poprzedników, Risen dzieli się na dwie duże części. Pierwsza połowa gry mija głównie na szukaniu sojuszników, wykonywani całej masy zadań i wstępnej, raczej płytkiej eksploracji wyspy. Po wyszkoleniu się i zdobyciu lepszego oręża twórcy przenieśli nacisk z „role play” bardziej na „action”. I tu również jest bardzo przyjemnie, gdyż gra od Piranii ma tę cudowną cechę, która pozwala cieszyć się z rosnącej potęgi bohatera. Co więcej, nasza moc przerobowa rośnie aż do samego końca, kiedy to osiągamy status równy półbogom i przez większość przeciwników przebijamy się za pomocą jednego czy dwóch uderzeń. Ale też tylko wtedy, gdy przemyśleliśmy rozwój umiejętności. Pakowanie punktów nauki gdzie popadnie skończy się stworzeniem kogoś zwanego raczej „facecikiem” niźli „bohaterem”.

Tu też warto osobom mniej wtajemniczonym w historię serii nakreślić kilka spraw. Rozwój postaci przypomina te najbardziej klasyczne schematy. Za wszystko dostajemy punkty doświadczenia, które przeradzają się w kolejne poziomy. Z każdym awansem dostajemy punkty nauki, które możemy przeznaczyć na rozwój umiejętności. By to zaś uczynić, trzeba znaleźć odpowiedniego nauczyciela, co również jest przyjemnością samą w sobie i daje masę przyjemności. Prostego machania cepem może nauczyć każdy. Ale jak obsługiwać jedną ręką półtoraka – już nie. Tak samo, jak tylko jedna osoba na wyspie może nas nauczyć otwierania najtrudniejszych zamków. I, rzecz jasna, nie za darmo – oj nie.

Wiele osób – w tym i ja – miało za złe trzeciemu Gothicowi powtarzalność i zdawkowe dialogi. W Risenie nie ma tego problemu. Questów jest cała masa, a scenarzyści najwyraźniej poświęcili ich projektowaniu trochę swojego czasu. Mamy tu poszukiwanie skarbu piratów, które przewija się przez pół gry. Jest też ratowanie druida z opresji i polowanie na przywódcę gnomów. Ba, znalazło się nawet miejsce na zastraszanie potentata handlowego i pokazowy ubój bydła. Oczywiście, gdyby się uprzeć, bardzo wiele zadań można przyporządkować do schematów „pójdź i zabij” czy „pójdź i przynieś”. Liczy się jednak otoczka fabularna, a ta jest jak najbardziej dopracowana. Jeśli lubicie klimaty dark fantasy, dodające z czasem też coraz większą dawkę epickości, znaleźliście coś dla siebie.

Na pochwałę zasługują również same dialogi. Główny bohater udał się, według mnie, znacznie lepiej od „Bezimiennego” z sagi Gothic, za którym to raczej nigdy szczególnie nie przepadałem. Linie dialogowe ma cięte, często błyskotliwe, niejednokrotnie zabawne. Jedna z nielicznych ostatnio ról, w które naprawdę się wczułem. Co ważne, NPC-e odpłacają się pięknym za nadobne, dzięki czemu wiele postaci zapada na długo w pamięć. Duża zasługa w tym również bardzo dobrego aktorstwa w wersji anglojęzycznej (polskiej nie miałem okazji testować) – zasadniczo, nie potrafię przyczepić do żadnego z podłożonych głosów. Z ich słuchania nie płynęło nic poza przyjemnością. Wszystko zaś dopełnia bardzo miła, przyjemna dla ucha muzyka.

Once again, we fight

Jako że duży nacisk został położony na „action”, system walki wymagał odpowiedniego dopracowania. Wyszło naprawdę dobrze, choć w tym zakresie też nie ustrzeżono się pewnych błędów. Zasadniczo – zaklikiwanie przeciwników na śmierć po prostu odpada. Takie rzeczy udają się tylko ze słabszymi wrogami, gdy naszej postaci już dawno skończyło się miejsce na mieczu na odhaczanie kreskami kolejnych ofiar. W przypadku oponentów o podobnych lub nawet wyższych możliwościach bojowych potrzebna już jest odpowiednia taktyka – blokowanie, uniki, rozbijanie gardy, atakowanie z zaskoczenia. To wszystko sprawdza się po prostu świetnie. Problem pojawia się niestety czasem podczas walki z kilkoma przeciwnikami na raz. Zdarza się, że wróg stojący z tyłu zaatakuje nas dosłownie przez swojego kolegę – trafiając w nas, a jemu nie czyniąc krzywdy. Dosyć specyficznym rozwiązaniem – i mam wrażenie, że celowym – jest kulturalna przerwa w walce po włączeniu ekranu ekwipunku. Gentlemani, trzeba to przyznać. Jeśli tylko postanowimy – przed dokonaniem naszego żywota – napić się mikstury zdrowia, wszyscy serdecznie wstrzymają się przed ucięciem nam głowy, jakby gdzieś rozlewali „five o’clock tea”. Mam wrażenie, że to rozwiązanie miało ułatwić i tak bardzo trudne walki, ale wyszło naprawdę niezręcznie.

Trzeba tu wspomnieć o jeszcze jednym, niesamowicie wręcz satysfakcjonującym aspekcie pojedynkowania się – system zdobywania pancerzy i oręża został rozwiązany genialnie. W Risenie na pewno nie można narzekać na nadmierną różnorodność, panującą w zakresie narzędzi mordu. Ale za to gdy w końcu uda nam się zdobyć jakiś przyzwoity miecz czy dobrą zbroję, radości jest z tego co nie miara! W szczególności, że dorobienie się naprawdę solidnego ostrza wymaga często zwiedzenia kawałka świata. Dla przykładu – najpierw trzeba zdobyć miecz na przeciwniku, zanieść go do kowala, by ten ocenił stop i użytą technologię, a następnie ruszyć w podróż w poszukiwaniu owych składników. Po osobistym wydobyciu – dajmy na to – obsydianu i złota ruszamy znów do kowala, by ten zrobił nam z tego półwyrób. Z takim stopem czeka nas następnie kucie, hartowanie ostrzenie i… voila – miecz gotowy. Jak widzicie, zachodu jest z tym dużo, ale satysfakcja jest po prostu gwarantowana. W szczególności, że od kupców nie dostanie się nic, co byłoby choć zbliżone do poziomu własnoręcznie robionej broni. To samo tyczy się zresztą magicznych amuletów.

In the end we all walk alone

Spytacie jeszcze pewnie, dokąd prowadzi ta cała przygoda? Otóż, do uratowania świata, rzecz jasna. Czy raczej, wsypy, na której cała historia ma miejsce – zakończenie sugeruje, że jeśli powstanie Risen 2, to będzie wtedy idealna okazja na salwowanie reszty uniwersum. Opowieść jest na tyle specyficznie opowiedziana, że spokojnie dałoby się ją wpasować w większość klasycznych settingów fantasy. I to ma swój urok, gdyż przy okazji jest to historia nader sprawnie przedstawiona, jeśli, oczywiście, ktoś lubi takie klimaty. Nie można się tutaj doszukiwać głębi czy szokujących zwrotów akcji. To… po prostu Gothic.

I tu dochodzimy do kwestii oceny końcowej. Jak łatwo się domyślić, tu też zaczyna się największy problem. W sieci xboxowy Risen nie wyszedł poza biedne 60% – według mnie, zupełnie niezasłużenie. Tak, gra jest brzydka jak efekt romansu siódmego dziecko stróża z nocą listopadową. Natomiast trąbienie na lewo i prawo, jakoby wersja na Xboxa 360 była wypchana po brzegi bugami jest już bujdą na resorach. Przez równe 30 godzin gry nie spotkałem ani jedno – powtarzam: ani jednego – błędu z typu „nie mogę wypełnić questa”, „postać się do mnie nie odzywa”, „popsuło mi save’y” etc. Poza wyraźnymi błędami graficznymi i – czasem – przenikaniem przeciwników podczas walki, Risen jest wolny od wpadek mechanicznych. Wszystko działa, jak powinno.

Ode mnie w tabeli ląduje bardzo solidna ósemka. De facto, ocenę o jeden punkt obniżam za tę masakrę wizualną i pozostałe, wspomniane wyżej, problemy. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Ta ocena jest jednak obwarowana licznymi „ale”. Po pierwsze, jeśli jesteście oddanymi fanami Gothica i macie Xardasa (nawet w wersji 3.0) wytatuowanego na lewym pośladku, to spokojnie dopiszcie sobie nawet i dwa oczka do oceny. To jest wasza ziemia obiecana, tak powinien wyglądać Gothic 3. O grafice zapomnicie w kilka chwil, jak tylko poczujecie ten klimat. Natomiast jeśli oprawa stanowi dla was jedną z najważniejszych części składowych gry, to możecie te dwa czy nawet trzy punkty po prostu odpisać. W szczególności, jeśli nie jesteście fanami serii – ten klimat nie każdemu musi podejść. Mam nadzieję, że macie teraz mniej więcej jasną odpowiedź na pytanie „kupować czy nie”. Dla mnie to jedno z milszych zaskoczeń minionego roku. Czekam na drugą część.

2010-01-02. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x