Nie ukrywam, że idąc na nową chińską super produkcję, miałem nadzieję, że otrzymam obraz w stylu „Hero” tudzież „Domu latających sztyletów”. Obydwa te filmy, w reżyserii Yimou Zhanga, urzekły mnie i zachwyciły swoją kolorystyką, poetyką i baśniową atmosferą. Liczyłem, że właśnie tym będzie również „Przysięga” (tym razem osobą odpowiedzialną za efekt końcowy był Kaige Chen – scenarzysta i reżyser) – wskazywała na to między innymi zbieżność tematyki. Niestety, przeliczyłem się i to znacząco – tak jak wszyscy, którzy pokładali nadzieje z najdroższej chińskiej produkcji wszech czasów.
Zarys fabuły obiecywał prawdziwie epicką historię. Kunlun (Dong-Kun Jang), niewolnik Pana w Szkarłatnej Zbroi, generała Guangminga (Hiroyuki Sanada), jest potomkiem ludów ze Śnieżnej Krainy. Czyni go to szybszym nawet od hodowanych przez barbarzyńców byków. Nic dziwnego, że stał się ulubieńcem swojego właściciela. Zyskał jego sympatię do tego stopnia, że została mu powierzona tajna misja ochrony władcy Królewskiego Miasta przed najeźdźcami. Kunlun dostał na czas wyprawy zaszczyt noszenia Szkarłatnej Zbroi i wyruszył w podróż, by mordować wrogów swojej nowej ojczyzny. Niestety, wszystkie zamiary legły w gruzach, gdy niewolnik poznał powód waśni między królami – była nim najpiękniejsza kobieta na świecie, księżniczka Qingcheng (Cecilia Cheung). Kunlun zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i zabił władcę Królewskiego Miasta, by ją oswobodzić. Nie wiedział, że owa piękność złożyła kiedyś przysięgę bogom, która sprowadzała na wszystkich jej kochanków śmiertelną klątwę…
Scenariusz jest naprawdę zawiły i można by pomyśleć, że odkrywanie jego tajników przyniesie widzowi wielką przyjemność. Nic bardziej mylnego – to, co ładnie wygląda w streszczeniu, nie prezentuje się już tak dobrze na ekranie. Akcja jest pełna skrótów, przywołujących notorycznie na myśl jedno natarczywe pytanie: „Skąd on się tu wziął?”. Niestety odpowiedzenie na te pytania nie leży w mocy widza, a mam wrażenie, że i sam Kaige Chen nie potrafiłby na nie znaleźć wytłumaczenia.
Kolejnym zgrzytem, od którego aż oczy pieką, jest jakość efektów specjalnych. Czyżby Chińczycy również lubowali się w defraudacji budżetów przeznaczonych na film? Nigdzie nie widać tych obiecanych milionów, a już na pewno nie w przypadku wszelkiej maści uzbrojenia. Każda sztuka broni wygląda jak żywcem wzięta ze straganu z pamiątkami. Natomiast wszelkie efekty związane z blue-boksem, to już katorga dla ludzkich zmysłów. „Przysięga” robi wrażenie, jakby się spóźniła mniej więcej o dekadę.
Nie wszystko jest jednak stracone i film Chena ma, mimo wszystko, jakieś walory, które można by zapisać „in plus”. Przede wszystkim jest obecna w nim zabawa kolorami, które w „Hero” i „Domu latających sztyletów” odegrały tak znacząco rolę. Niestety, nie jest to efekt na skalę znaną z tamtych dwóch produkcji, a reżysera można posądzić o niekonsekwencję (w niektórych scenach barwy nie grają większej roli i robią wrażenie zepchniętych na dalszy plan przez scenografów). Pozytywne wrażenie robią również odtwórcy głównych ról, którzy zdecydowanie potrafili się wczuć w atmosferę wuxia (czyli chińskiej baśni).
Mogło być tak pięknie… Tak właśnie można skwitować „Przysięgę”, która nie zasługuje na nic innego, jak tytuł porażki. Na ogłoszenie jej „klapą roku” jeszcze za wcześnie, gdyż do Sylwestra pozostaje nam bez mała pięć miesięcy, ale wydaje mi się, że film Chena jest mocnym pretendentem do tej „prestiżowej” nagrody. Miejmy nadzieję, że Chińczycy nie zaserwują nam już nigdy więcej tak poważnego zawodu.
17.07.2006