Po premierze „Men in Black” – filmu Barry’ego Sonnenfelda, udanego niemalże w każdym calu – powstanie sequela było jedynie kwestią czasu. O dziwo, w tym przypadku trwało to dość długo, gdyż aż pięć lat, a nie, jak w przypadku większości hitów kasowych – dwa, trzy. Od początku zapowiadało się źle – trailery nie budziły nadziei, a informacja o zmianie scenarzysty z Eda Solomona na Roberta Gordona i Barry’ego Fanaro mogła jedynie jeszcze bardziej pogrążyć w niepewności wielbicieli czarnych garniturów. Nic ich chyba jednak bardziej nie dobiło niż efekt końcowy…
Ziemi znów zagraża wielkie niebezpieczeństwo – ot, nowość. Gdzieś na powierzchni Niebieskiej Planety ukryte jest Światło Zarthy, które eksploduje lada dzień, jeśli nie opuści naszego układu słonecznego. Jak się okazuje, nie tylko Faceci w Czerni poszukują owego artefaktu – do wyścigu przyłącza się również zachłanna Serleena (Lara Flynn Boyle), która paraliżuje centrum dowodzenia MiB. Sam agent J (Will Smith) nie ma szans, by pokonać przybysza. Jedyną osobą, która może jakoś uratować sytuację jest… agent K (Tommy Lee Jones), który ma całkowicie wyczyszczoną pamięć i aktualnie pracuje na poczcie. By odzyskać stracone wspomnienia, musi się poddać deneuralizacji…
W teorii, przedstawiona historia jest utrzymana w konwencji pierwszej części. Niestety, w praktyce wygląda to dużo gorzej. Cały film jest przesycony kiczowatymi efektami specjalnymi i przeciętnymi tekstami. Do tego dochodzą jeszcze tragiczne walki wręcz, sprawiające wrażenie, jakby twórcy nie wiedzieli, co zrobić ze swoją niezdrową fascynacją „Matrixem”. Agenci, lewitując w powietrzu, wykonują po naście kopnięć i obrotów – efekt jest wręcz żałosny. Gdzieś prysnął cały urok i styl wiążący się z pogromcami kosmitów w nienagannie skrojonych garniturach.
Nie mogę jednak powiedzieć, że twórcy nie zrobili dobrze absolutnie nic, gdyż, mimo wszystko, minąłbym się z prawdą. Udało im się wymyślić kilka dobrych scen (głównie z udziałem czterech małych robaków). Parę dialogów również można uznać za zabawne i w dobrym guście. Do tego muzyka trzyma nadal bardzo wysoki poziom – nic chyba jednak w tym dziwnego, skoro ponownie wziął się za nią Danny Elfman. Na plus należy również zaliczyć obecność większej ilości znanych nazwisk, jak chociażby Lara Flynn Boyle, Rosario Dawson, czy nawet… Michael Jackson.
Przyznam jednak szczerze – ten film powinni omijać szerokim łukiem nawet najwięksi fani „Men in Black”. Kilka dobrych scen nie ratuje sytuacji – całość jest na żenująco niskim poziomie. Jedyne, co można poczuć, to gigantyczny zawód, gdyż „jedynka” była naprawdę doskonała. Szkoda, że niektórzy wciąż nie rozumieją tego, iż odcinanie kuponów od sławy nie jest najlepszym sposobem na utrzymanie przy sobie fanów.
26.02.2006
Druga część gorsza od pierwszej.
Chociaż K (Tommy Lee Jones) i gadający pies był jak dla mnie dobry.
Niestety czegoś zabrakło. Sceny walki gdzie podstarzały Z wyskakuje w powietrze i kopie kilkanaście razy Serleene po pysku i tym podobne akrobacje w stylu Matrixów :).
Jedyna scena, która mi się naprawdę podobała, to była ta, w której oglądali na VHS-ie przylot kosmitów. Sznurki, plastik i komentarz Willa Smitha: „Widać rękę Spielberga”. x]
Hah, tak to było świetne. Ale nie tak dobre jak to, że to sama prawda była 😉
No i niezapomniana dla mnie scena z kluczem ^^