Rok 2015 okazał się rokiem szpiegów, choć kompletnie się tego nie spodziewałem. Myślałem, że skoro Bond odszedł od swojej klasycznej formuły parę lat temu, to znaczyło, iż owa formuła się po prostu zużyła. I że ludzie już nie chcą oglądać przystojnego, szarmanckiego mężczyzny w służbie Jej Królewskiej Mości w walce z całym złem tego świata. Cóż, moje szczęście polega na tym, że ostatecznie okazało się coś dokładnie odwrotnego. A że natura nie znosi pustki, miejsce klasycznego Bonda zaczęli zajmować inni agencji – Colin Firth w „Kingsman” czy Tom Cruise w „Mission Impossible 5”. A teraz do tej listy doszli Henry Cavill i Armie Hammer. Jako się rzekło, rok 2015 jest dobry dla szpiegów.
Świat jak zwykle jest zagrożony zniszczeniem. Byli faszyści, funkcjonujący pod przykrywką poważnych biznesmenów, są bliscy położenia swoich fanatycznych łap na technologii umożliwiającej łatwą produkcję głowic atomowych. Sytuacja jest tak skrajnie niebezpieczna, że tylko połączone siły najlepszych z najlepszych agentów KGB i CIA są w stanie uchronić mateczkę Ziemię przed doszczętną ewaporacją. Są to oczywiście dwaj panowie, którzy ze względu na różnice w poglądach nie dogadują się najlepiej. Ale też – każdy ze swoich własnych powodów – potrafią tymczasowo odsunąć prywatny konflikt na dalszy plan i wziąć się za inwigilacje wrogiej organizacji.
Za „Kryptonim U.N.C.L.E.” odpowiada jeden z moich ulubionych, szalonych reżyserów: Guy Ritchie. Kocham właściwie wszystkie jego filmy. Nawet te, które ponoć mu nie wyszły, jak „Revolver”. Jego rękę widać w każdej minucie seansu. Pięknie miesza ze sobą stylistykę lat 60-tych – wszakże film jest oparty na serialu mniej więcej z tamtego okresu – z ujęciami całkowicie współczesnymi i nowoczesnymi. W efekcie uzyskał coś, co wygląda jak ostatnie „Mission Impossible” cofnięte w czasie o kilkadziesiąt lat. Montaż jest znacznie wolniejszy, zaś większy nacisk został położony na dialogi i estetyczne ukazanie akcji. Z drugiej strony nie brakuje tu czystego, nieskrępowanego szaleństwa i pełnej dowolności w doborze środków twórczych. Ritichie miksuje ze sobą sceny, pokazując równocześnie po trzy ujęcia, co chwilę włącza i zagłusza muzykę… W skrócie: robi, co mu się żywnie podoba i robi to świetnie.
Choć styl Ritchiego jest, z uwagi na powyższe aspekty, lekko eklektyczny, sam „Kryptonim U.N.C.L.E.” w ostatecznym rozrachunku wyszedł niesamowicie… uniwersalnie. W przeciwieństwie do niektórych filmów tego reżysera, nie trzeba być jego fanem na zabój, by cieszyć się seansem. Powiedziałbym raczej, iż jest to kino rozrywkowe, które da frajdę praktycznie każdemu. Zaś dla fanów Ritchiego będzie miało ono po prostu dodatkowe walory.
Oddzielny akapit muszę koniecznie poświęcić odtwórcom dwóch głównych ról. Kiedy dowiedziałem się, komu przypadły pierwszoplanowe role, byłem cokolwiek zaniepokojony. Armiego Hammera znałem z „Jeźdźca znikąd”, ergo kojarzył mi się bardzo, bardzo źle. Z kolei Henry Cavill podobał mi się w najnowszej wersji przygód Supermana, ale wypadł tam… cokolwiek poważnie. I nie widziałem go w roli zdystansowanego do siebie kobieciarza-włamywacza.
Cóż, po seansie Armie Hammer bez problemu odkupił wszystkie swoje winy – jego „Lone Ranger” aktualnie traktuję jako sposób na wybicie się i wypadek przy pracy. Każdemu się zdarza. A Henry Cavill? Chcę, żeby został Bondem! Jest doskonały! Ba, przekonałem się, że jest prawdziwym aktorem, a jego kreacja Człowieka ze Stali wynikała z założeń reżysera (czy innej siły wyższej), a nie, na przykład, z niedostatków umiejętności. Zagrał przerysowaną wersję agenta 007 i zrobił to z takim smakiem, że nie potrafiłem wyjść z podziwu dla jego lekkości i wyczucia.
Tak wykonane filmy przygodowo-szpiegowskie są kinem, które chyba nigdy mi się nie znudzi. I cieszę się, że najwyraźniej nie jestem w tym temacie odosobniony. Najwyraźniej inni też ich chcą, skoro kolejne produkcje nie przestają się ukazywać. Według mnie, „Kryptonim U.N.C.L.E.” możecie traktować w ciemno jako dobry wybór na wieczorny seans. Jeśli lubicie wszystkie filmy, o których wspominałem we wstępie, nie ma chyba możliwości, żebyście się zawiedli na nowej pracy Guya Ritchiego.
Widziałem Kingsmana i MI5 – super się to oglądało. Uwielbiam też Guya Ritchiego więc chyba w ten weekend pójdę i sam się przekonam jak to się ogląda.:)
W takim razie myślę, że się nie zawiedziesz. Daj koniecznie znać, jak się seans udał. :-]
Póki co wylądowałem na hitmanie.. i hmm taki tragiczny nie był. Ale też nei spodziewałem się za wiele po nim. Uncle w nastepny weekend;)
Mam go w planach w tym tygodniu i na nic się nie nastawiam, więc pewnie będę się przyzwoicie bawił. :] Życzę udanej zabawy na UNCLE. :]
Byłem i bardzo fajnie się bawiłem. 🙂 chociaż dla mnie to był zupełnie inny Ritchi niż ten z filmów które do tej pory widziałem.
Ale nadal cholernie dobry:)
Główni bohaterowie:) Mega duet:). Ten spór modowy:)..
Zdziwiło mnie to, że Henry Cavill w ogóle nie powodował u mnie skojarzeń z S. Wypadł świetnie.
Fajnie, że w czasach upadającego Bonda( ostanie poza Casino Royale zupełnie mnie nie przekonały:( ) można było w tym roku obejrzeć 3 filmy w klimacie najlepszych Bondów.
Cieszę się, że się podobało! Widzę, że mamy bardzo podobne odczucia. :]
No i znów muszę do kina iść…zbankrutuję przez ciebie, no.
Ale ile frajdy z tej kasy wyciśniesz! ;]
Ale ile kasy wycisnę z tej frajdy : (
Frajda raczej nie jest od wyciskania z niej kasy. ;] A już tak całkowicie na poważnie – zarabianie na swoich pasjach potrafi się zemścić, ponieważ pasja potrafi się czasem niepostrzeżenie przerodzić w robotę.
Przepraszam ale Oni obaj, razem sa zbyt przystojni. Az sie robi mokro. I ten głos Armiego….