„Klejnot i wachlarz” zakupiłem zachęcony lekturą „Galerii złamanych piór”. Byłem wielce ciekaw, czy imć Kres sam stosuje się do swoich uwag, które – swoją drogą – uważam często za niezwykle trafne i błyskotliwe. Okazało się, niestety, iż nie do końca. A przynajmniej nie w tym konkretnym przypadku, do innych nie mam odniesienia.
„Klejnot i wachlarz” w teorii jest powieścią kontynuującą wydarzenia z „Piekła i szpady”. Mamy ponadnaturalny byt walczący z lodową magią, będącą dla niego jednym z nielicznych prawdziwych zagrożeń. Mamy też sługi owej istoty, wokół których właśnie kręci się cała intryga. Skala wydarzeń jest bardzo duża, a polityka po prostu wylewa się z kolejnych stron. Czy raczej – wylewałaby się, gdyby główny nacisk nie został położny na taktyczne, interpersonalne gierki bohaterów. To świat, w którym wygrana bądź przegrana w negocjacjach zależy od jednego nieuważnego mrugnięcia. Gdzie każdy ruch wachlarzem ma swoje ukryte znaczenie, a scena nie może zacząć się bez dwustronicowego opisu nie tylko sukni naczelnej intrygantki, ale też bez wspomnienia o służce, która ów strój na swoją panią zakładała. I jak się przy tym czuła. I co jadła wczoraj na kolacje.
Tak, moim zdaniem Feliks W. Kres zagubił się w końcu w szczegółowości. Przyznaję, pisze niezwykle lekko i nawet przez niektóre zdecydowanie zbyt długie opisy przepływa się lekko. Jednak po 200 stronach liczyłem wreszcie na jakieś intensywniejsze rozwinięcie akcji czy chociaż samej intrygi. Niestety, wszystko było od tego ważniejsze – kolor karety, mina pana zamku przy śniadaniu, nierówno położna serweta na stole. Miałem silne wrażenie, że gdyby pisał to któryś z „dynamicznych fantastów” – Jacek Piekara, dajmy na to – całość zamknęłaby się nie w 600 stronach, a w około 250. Albo i jeszcze mniej.
Innymi słowy – nie polecam. Z twórczością Kresa będę może jeszcze eksperymentował, ponieważ ciągle mam w pamięci wspomnianą we wstępie „Galerię złamanych piór”. Na razie jednak – przerwa.
Acknowledged.
Kupiłem hurtem: „Piekło i szpada”, „Klejnot i wachlarz”, „Strażniczka Istnień”. Kurcze, pierwsze opowiadanie z „Piekła…” ma taki klimat, że w ciemnym kącie pokoju zacząłem widzieć jakieś świecące oczy 😉 Ale potem było coraz gorzej, opowiadania dotyczyły zupełnie innych krain i bohaterów, a połączenie wszystkiego w jedną rzecz pod koniec „Piekła…”, widoczne szczególnie w „Klejnocie…” odebrałem jako łączenie na siłę. Najlepiej (czyli najgorzej) jednak było w przypadku „Strażniczki…” – dziewięć stron i zmorzył mnie zdrowy sen. Wszystkie poleciały na Allegro…
Damn, czyli nie tylko ja padłem przy „Strażniczce…”? Właśnie mi się przypomniało, że ją mam i że się poddałem… szybko. W te wakacje ją przeczytam. Krótka jest, to najwyżej w pociągu zmęczę.
W „Klejnocie…” dziwnie się poczułem, gdy się okazało, że to, co dla mnie było końcem rozdziału, było de facto końcem dużego opowiadania. Tylko że ja nie widziałem żadnej pointy. Jak się okazało, do tego wątku Kres już nie wrócił, więc pointy chyba po prostu miało nie być, co siłą rzeczy bardzo mnie zawiodło. ;]