Komiks duetu Czarnecki-Ciżmowski, „Incognito”, jest dla mnie pozycją szczególną. Przymierzałem się do napisania o nim od chyba roku. Kilka razy siadałem do tematu i kilka razy się od niego odbijałem. Powodów było kilka, a każdy jeden coraz wyżej podnosił mi poprzeczkę. W końcu jednak zebrałem się w sobie – połknąłem wszystkie dostępne aktualnie zeszyty, łącznie pięć, i przysiadłem, by zebrać myśli.
Moim podstawowym problemem było to, o czym pisałem przy okazji recenzji „Nie przebaczaj”: do ludzi, którzy mają w sobie tyle zapału, by napisać i narysować komiks, a później własnym sumptem go wydać i wypromować czuję to samo, co do muzyków, zaczynających przygodę artystyczną od gitary zrobionej z krzesła. Mowa tu oczywiście o bezbrzeżnym podziwie i szacunku do dokładnie takich ludzi. Sytuacja robi na mnie tym większe wrażenie, gdy dotyczy polskiego rynku komiksu, który do najbardziej rozwiniętych na świecie jak na razie nie należy.
A muszę tu przyznać, że pierwsza styczność z „Incognito” nie była idealna. Po przejrzeniu pierwszego zeszytu, nie czułem się niestety kupiony rysunkami Łukasza Ciżmowskiego. Przez to zaczęły się we mnie ścierać sprzeczne emocje. Z jednej strony chciałem o komiksie napisać, z drugiej strony nie byłem do niego przekonany. A jeszcze z trzeciej – czułem opisany powyżej wielki respekt, który w tej sytuacji utrudniał mi skonstruowanie wyważonej wypowiedzi.
Okazało się jednak, że problem ostatecznie rozwiązał się sam. Tak długo zastanawiałem się nad tym, co właściwie chcę napisać, iż ostatecznie twórcy zdążyli wydać aż pięć zeszytów swojej historii. Postanowiłem jeszcze raz do niej przysiąść i… łyknąłem całość na raz i to z niekłamaną przyjemnością. Choć kreska Łukasza Ciżmowskiego nadal mnie była zbyt bliska oczarowania mnie, widziałem wyraźnie, że autor się wyrabia i kolejne zeszyty są coraz ciekawsze wizualnie. Co więcej, początkowo sztywne dialogi z każdą kolejną stroną rozluźniały się coraz bardziej. Ostatecznie osiągnęły taką dozę dystansu do siebie samych, że zaczęły mnie szczerze bawić.
W szczególności ta ostatnia kwestia sprawiła, że „Incognito” okazało się dla mnie tak sympatyczną, przyjemną lekturą. Opowiedziana historia jest – jak na razie – bardzo prosta. Główny bohater, Paweł K., z powodów kompletnie mu obcych zyskał nadprzyrodzone moce – nauczył się znikać. Przybrał więc strój wzorowany na sławnym Niewidzialnym Człowieku i postanowił strzec rodzimych ulic nocą. W trakcie jednego ze swoich patroli trafił w sam środek większej intrygi i postanowił chwycić byka za rogi. Rzucił wyzwanie Baronowi, lokalnemu odpowiednikowi marvelowskiego Kingpina, i postanowił obalić jego krwawe, uliczne rządy. Walcząc z przestępczością, na przestrzeni kolejnych zeszytów szybko znalazł sojuszników, którzy za wszelką cenę chcą mu pomóc w osiągnięciu celu.
Jak już wyżej napisałem – scenariusz nie należy do skomplikowanych i robi ogólne wrażenie, jakby stanowił pole do eksperymentów dla młodych twórców. Z każdym kolejnym zeszytem bardzo wyraźnie czułem, że poruszają się oni w wybranej przez siebie konwencji coraz swobodniej, tworząc w efekcie lekkostrawną rozrywkę. Z ogranych schematów starają się wycisnąć przystępną dla czytelnika i lekką w odbiorze, klasyczną historię superbohaterską. I naprawdę nieźle im to wychodzi.
Mam nadzieję, że „Incgonito” będzie utrzymywało aktualną tendencję zwyżkową w zakresie jakości. Życzę chłopakom, by dalej szlifowali swój warsztat, pisali coraz lepsze teksty i komponowali jak najciekawsze kadry. Podziwiam ich za pracę, jaką wkładają w swoją pasję i dalej z chęcią będę śledził ich poczynania. Już teraz wypatruję na horyzoncie szóstej części opowieści o Pawle K.
PS: Stronę komiksu znajdziecie pod tym adresem. Zachęcam również do obserwowania poczynań autorów na ich fanpage’u.
No nieźle, widać superhero przyjęli się w Polsce. Ciekawe co tam u białego Orła słychać 🙂
Musze w końcu nadrobić „Białego Orła” – mam chyba ze 3-4 zeszyty zaległości już. :]