Jak informuje nas napis na okładce, Jakub Wędrowycz jest „polską odpowiedzią na Conana Barbarzyńcę”. Po zakończeniu przygody z „Homo bimbrownikus” aż chciałoby się napisać „jaki naród, taki Conan”…
Kiedyś naprawdę lubiłem czytać przygody Jakub Wędrowcza. Owszem, były głupie, ale w ten zabawny, często nawet błyskotliwy sposób. A przynajmniej tak mi się wydawało, może gdybym teraz się z nimi zetknął, już bym tak nie uważał. Ciężko stwierdzić. Ale swego czasu, piąty tom – „Wieszać każdy może” – również wydawał mi się satysfakcjonujący. Natomiast „Homo bimbrownikus” był już drogą przez mękę.
O Pilipiuku często i raczej w żartobliwym tonie mówi się, iż jest „największym grafomanem Polski”. Niestety, wraz z lekturą kolejnych jego zbiorów i powieści coraz częściej miałem wrażenie, że w owym stwierdzeniu jest znacznie więcej prawy, niż chciałby zapewne sam zainteresowany. „Oko jelenia” ominąłem już szerokim łukiem, ale szóstemu tomowi przygód Wędrowycza postanowiłem jeszcze dać szansę.
Po lekturze miałem jeden, jedyny konkretny wniosek – bełkot. Akcja nie trzyma się żadnych reguł, żarty nie są śmieszne, a bohaterowie osiągnęli nowy wymiar płaskości. Aktualnie, Pilipiuk doszedł do etapu, w którym mógłby zamienić w całym tekście Wędrowycza i Semena (dwóch głównych bohaterów) imionami, a i tak nikt by nie zauważył różnicy, gdyż brakuje im jakichkolwiek cech szczególnych.
Ponoć Pilipiuk pisze codziennie. Tak też wyglądała ta powieść. Jakby codziennie powstawał jeden jej fragment, który niestety nie miał żadnego związku z poprzednim. Po wyprodukowaniu odpowiednio dużej liczby takich wycinków, całość trafiała zapewne na biurko jakiejś biednej pani redaktor, która miała to wszystko skleić w ciąg, jakikolwiek.
Odpuście, naprawdę. Jeśli – tak jak ja – kiedyś lubiliście się rozluźnić i pośmiać przy Wędrowyczu, to, niestety, jesteście chyba skazani na starsze zbiory. „Homo bimbrownikus” lepiej nie tykać i się do niego nie zbliżać. Na bodaj 360 stron tekstu zaśmiałem się może ze trzy do pięciu razy, a przez resztę czasu towarzyszyła mi narastająca frustracja.
PS: Ale napisy – ogłoszenia drobne – z tyłu książki nadal bawią. ;]
Kiedyś kolega pożyczył mi dwie książki Pilipiuka. Którąś z serii o Wędrowyczu i „Operacja Dzień Wskrzeszenia”. O ile tej pierwszej nie skończyłem, to ODW bardzo mnie wciągnęła. Akcja jest o podróżach w czasie (wstecz) celem ocalenia Europy od… no, nazwijmy to małej 3WŚ, szczegółów nie ujawniam. Najciekawsze były właśnie te podróże, gdzie bohaterowie stykali się z ludźmi w międzywojennej Warszawie i jeszcze wcześniej.
A jeżeli kogoś interesują polskie książki o podróżach w czasie to są jeszcze „Alterland” Marcina Wolskiego i „www.1939.com.pl” (swoją drogą, zajebiście oryginalny tytuł 😉 Marcina Ciszewskiego.
„ODW” czytałem, całkiem mi się podobało. :] A raczej – podobała mi się akcja i fabuła, gorzej było z postaciami. Pamiętam, że były przynajmniej dwie męskie główne postacie i… prawie do samego końca mi się myliły. Ale w sumie większość bohaterów wymyślonych przez Pilipiuka uważam za raczej płaskich i mało charakterystycznych. Wyjątkiem jest Wędrowycz – ale gdyby tak postać, przy całej swojej karykaturalności, nie była charakterystyczna, to już chyba nic dobrego o autorze nie można byłoby powiedzieć. :]
Dzięki za podrzucenie kolejnych dwóch tytułów – jak mi się skończy lista książek do przeczytania, to chętnie rzucę okiem. Choć przyznaję, że te tytuły z .com/.pl/.edu jakoś do mnie nie przemawiają. Wiem, że to jest jak ocenianie książki po okładce, ale nad niektórymi odruchami ciężko zapanować. :]
Jeśli chodzi o Pilipiuka już dawno zarzuciłam próby czytania jego ksiażek, skupiajac się na tym, co mu idzie rewelacyjnie- czyli opowiadań. Gorąco polecam „Rzeźnika drzew”! Nie pamiętam tytułu, ale jedno z opowiadań, dziejące się w Petersburgu tuż przed wybuchem Rewolucji (j ukochana do przesady przez Pilipiuka Carska Rosja w pełnym rozkwicie musi być) i jest jak najwspanialszym przykładem alternative-history z domieszką szpiegowskego kryminału jaki czytałam od bardzo dawna.
Z innych pilipiukowych dokonań bardzo miło wspominam „Kuzynki” (miały świeżość, charakterek i postaci, których poglądy zbiegajace się z „pilipiukowymi” miały dość dobre uzasadnienie) mniej miło „Księżniczkę” (w której autor postanowił się popisać swoją wiedzą o metalurgii kompletnie mnie przy tym zanudzajac) a finałowy tom cyklu „Dziedziczki” to już w ogóle porażka na całej linii.
Każdy pisarz ma wzloty i upadki. Mam wrazenie, że przy Jakubie W. Pilipiuk po porstu odrabia pańszczyznę, bo wiadomo, że to i tak się sprzeda, zaś skrzydła rozwija w naprawdę przyzwoitej „małej formie”. I tej małej formy w jego wykonaniu będę sie trzymała 🙂
Z cyklem o „Kuzynkach” miałem identycznie jak ty – wciągnąłem się w początek, nie zachwyciłem kontynuacją i kompletnie zawiodłem finałem. Ale akurat opowiadań Pilipiuka też za bardzo nie lubię – czytałem „2586 kroków” i „Czerwoną gorączkę”; kompletnie mnie nie porwały.
Czasem kusi, żeby chwycić za tego nowego Wędrowycza, ale chyba jednak sobie daruję. :]