Nie liczyłem na wiele – chciałem Forda Mustanga, Forda Mustanga z CKM-em na masce i Forda Mustanga z CKM-em na masce i fajną laską na miejscu pilota. Co dostałem? Tak jest, owego Forda ze wszystkimi dodatkami!
Jak się zapewne domyślacie, scenariusz momentami kuleje, a momentami go praktycznie nie ma. Oto nasz ulubieniec, Jason Statham, trafia do więzienia o zaostrzonym rygorze. Mówią, że zabił żonę, ale prawda jest inna – był kierowcą Nascar. A w tym więzieniu akurat brakowało jednego kierowcy Nascar, więc zarząd postanowił wrobić Jasona w morderstwo. Ale Jason nie jest tak głupi, jak się spodziewali, i udaje mu się drogą dedukcji oraz przy użyciu wielkiego klucza francuskiego dojść, kto tak naprawdę stał za śmiercią jego małżonki. Na szczęście, cały ten bełkot jest tylko tłem, które bardzo szybko ginie pod naporem naprawdę efektownych wyścigów. Nie musicie się martwić ani o przegadane dialogi, ani o nadmiar czegoś, co twórcy chcieliby móc nazwać głębią psychologiczną – Death Race nie udaje dramatu i chwała mu za to!
Główny nacisk położony został na możliwie dobitne wyeksponowanie gruntownie przerobionego Forda Mustanga i tego, co wprawny kierowca potrafi z nim zrobić. Mamy tu masę poślizgów, starć drzwi w drzwi, sypiących się wszędzie iskier i wybuchających aut, doprawionych odgłosem opróżnianych magazynków karabinów maszynowych. Całość została idealnie podkreślona doskonale dobranym soundtrackiem – słuchając przygrywającej w tle muzy sam miałem ochotę porozbijać się (znów) moim Kozuki. Twórcy chcieli zrobić film o wyścigach bez zasad i udało im się to osiągnąć w 100%. Cieszy również fakt, że postanowili zatrudnić właśnie Jasona, którego – osobiście – uwielbiam w tego typu rolach.
Jeśli nie jesteś typem człowieka, który czepia się filmu akcji za kiepską fabułę i ogólnopojęte „naciągane motywy”, Death Race jest dla Ciebie. Tak, to produkcja na wskroś głupia. I tak, nie spojrzysz na swoje życie z innej perspektywy, gdy przejdziesz się na ten seans (no, chyba że chcesz zostać niesłusznie oskarżonym prawie mordercą własnej żony, by wziąć udział w średnio legalnych wyścigach skazańców w roku 2012 – wtedy możesz przeżyć objawienie). Ale za to pod kątem gięcia blachy na tysiąc efektownych sposobów, Death Race mogę spokojnie ocenić na mocne 8/10.
Mi podobnie podobał się Death Race, ponieważ nie próbował udawać ambitniejszego filmu i za tą prostotę wciąż pozostaje świetną rozrywkę 🙂
Pozdrawiam
Miło widzieć nową twarz (choć może akurat „twarz” jest tutaj nie fortunnym określeniem 😉 ) na swojej stronie, witam. :]