Wokół „Daru” od razu wytworzyła się ciekawa atmosfera, gdy tylko pojawił się w kinach. To był „ten film, który dużo zarobił, przy okazji mało kosztując”. Może nie mówiliśmy tu o absurdalnych proporcjach przychodów do kosztów rodem z box office „Paranormal Activity”, ale kwoty były na tyle duże, że już się o nich mówiło. I o ile sam ten fakt mnie jeszcze nie szczególnie zainteresował, to sprawił przynajmniej, iż przejrzałem sobie obsadę. A ta już zdecydowanie mnie zaintrygowała.
„Dar” pod wieloma względami był dla mnie podobny do seansu „Loftu” parę miesięcy temu. Obydwie produkcje okazały się dobrymi thrillerami (z przewagą na korzyść pierwszego z filmów) i obydwie dawały szansę zobaczenia na srebrnym ekranie aktorów, których się lubi, ale niezbyt często widuje. Co więcej, Jasona Batemana chyba nie obserwowałem jeszcze w takiej – nazwijmy to – mrocznej roli, więc zysk był tym większy. Rebeccę Hall zaś bardzo sobie cenię i żałuję, że tak rzadko bywa w polskich kinach.
W kwestii fabuły… cóż, nie mamy bynajmniej do czynienia z nazbyt standardowym scenariuszem. Otwarcie jeszcze można nazwać klasycznym. Ot, rodzina wprowadza się do domu na przedmieściach, gdzie czeka już na nich znajomy sprzed lat. Znajomy, który nie należy do najnormalniejszych i najwyraźniej ma jakieś minione zatargi z głową rodziny. Natomiast rozwinięcie akcji nie idzie już w kierunku tradycyjnego thrillera i odchyla się bardziej w kierunku obyczajowym… jednocześnie naprawdę nieźle trzymając w napięciu. Wszystko prowadzi do orzeźwiająco oryginalnej konkluzji, której… brakuję trochę mocy. O ile początek ostatniego aktu zrobił na mnie spore wrażenie, o tyle wszystko, co nastąpiło chwilę później, było już pozbawione aż tak silnego ładunku emocjonalnego.
To zasadniczo jest mój jednym problem z „Darem” – finał trochę odstawał poziomem od reszty filmu. Nadal był dobry, ale po takiej dozie wrażeń liczyłem na coś trochę mocniejszego. Czułem, że to był moment, w którym twórcy odrobinę zabrakło kreatywności, przez co napięcie uleciało z seansu bokami. Trzeba tu z drugiej strony nadmienić, iż jest to debiut Joela Edgertona w roli scenarzysty i reżysera, więc… cóż, jeśli kolejne filmy będą jeszcze lepsze, to nie pozostaje nam nic innego, tylko czekać.
PS: Jason Bateman w wydaniu z „Daru” przypominał mi wizualnie trochę Evana McGregora. :-]
Bardzo dobry tekst, zaciekawiłeś mnie tą recenzją.:)
Bardzo się cieszę, że tekst się podobał. :-]