Po „lekkim” przedawkowaniu fantastyki w te wakacje, czułem potrzebę na jakąś twardziej stąpającą po ziemi odskocznię. A że w prezencie ślubnym dostaliśmy z żoną łącznie trzy książki nieznanego nam wcześniej Simona Becketta, postanowiłem zabrać się właśnie za nie. Opis wskazywał na literaturę z gatunku mrocznego kryminału sądowo-medycznego, więc uznałem, że na taką okazję będzie jak znalazł. Do tego światowy bestseller, więc istniało prawdopodobieństwo, że będzie to literatura bardzo lekko przyswajalna, a przy tym i wciągająca. I tak właśnie było.
Postanowiłem zabrać się za wszystkie trzy książki za jednym zamachem, ponieważ tekst piszę po powrocie z wyjazdu, na którym je pochłonąłem. Patrząc z perspektywy czasu, nie ma sensu rozbijać wywodu na trzy części, gdyż kolejne opowieści Simona Becketta nie różnią się od siebie na tyle, by było Was czym zanudzać. Co nie znaczy, że nie różnią się w ogóle – byłby bardzo nieuczciwy wobec autora i wykreowanego przez niego bohatera, doktora Huntera, gdybym coś podobnego stwierdził.
Wszystkie trzy powieści połączone są przez postać wspomnianego antropologa sądowego, doktora Huntera. Profesja, którą się para, jest dosyć rzadko spotykana, dzięki czemu Davidowi – gdyż tak naszemu bohaterowi na imię – dosyć szybko udało się uzyskać poważanie w środowisku i bardzo dobrą renomę. Zasłużoną, zresztą. Niestety, zawrotna kariera została przerwana przez tragiczny wypadek, zakończony śmiercią żony i córki Huntera. Zdruzgotany David postanawia rzucić swoją dotychczasową pracę, wyjechać z Londynu i osiedlić się gdzieś, gdzie będzie mógł trochę uspokoić myśli. I tak zostaje małomiasteczkowym lekarzem na angielskiej prowincji, tak też zaczyna się pierwsza powieść, czyli „Chemia śmierci”.
Sielanka zostaje równie szybko przerwana, co się rozpoczęła. W okolicy zaczynają mieć miejsca brutalne morderstwa, a wszystko wskazuje na to, że sprawcą wszystkich napadów jest jedna i ta sama osoba. Obrót spraw szybko zmusza doktora Huntera do skorzystania ze swojej niecodziennej wiedzy i pomocy lokalnym służbom porządkowym czy to w identyfikacji zwłok, czy to w dopasowaniu do siebie innych części układanki. „Chemia śmierci” tworzy ciekawą, zawiesistą atmosferę małego miasteczka, gdzie wszyscy nagle zaczynają sobie patrzeć na ręce. Z jednej strony mamy napływ zewnętrznych służb dochodzeniowych, z drugiej – samosądy i powołanie milicji obywatelskiej.
Druga część cyklu rozgrywa się w miejscu całkowicie odseparowanym od reszty świata. W „Zapisane w kościach” David zostaje odcięty od jakiegokolwiek wsparcia na małej wysepce. Został tam oddelegowany w celu sprawdzenia, czy dziwne szczątki, które odnaleziono w jednej z chat, są dowodem morderstwa, czy też jakimś kuriozalnym przykładem samozapłonu. Do pomocy ma tylko żółtodzioba, aroganta i ex-glinę, który pierwotnie wpadł na trop owych ludzkich resztek. Tym razem historia jest jeszcze bardziej klaustrofobiczna i mroczna, co – szczerze mówiąc – bardzo mi podeszło.
Ostatnią z przeczytanych prze ze mnie powieści były „Szepty zmarłych”, które podeszły mi chyba najmniej z omawianych książek. Tym razem akcja rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, gdzie David został zaproszony przez swojego dawnego nauczyciela. Miał jedynie pracować na tak zwanej „trupiej farmie” na Florydzie, gdzie bada się rozkład ludzkich zwłok, ale oczywiście karma chciała inaczej. Ponownie zostaje wplątany wbrew swojej woli w duże śledztwo w sprawie seryjnego mordercy. Tym razem – odwrotnie do „Chemii śmierci” i „Zapisane w kościach” – stanowi tylko trybik wielkiej maszyny, zaś atmosfera nie ma w sobie nic z klaustrofobii. Nie twierdzę, że to źle – bardzo podoba mi się fakt, że każda z powieści o Davidzie Hunterze miała inny klimat, jednocześnie zachowując wiele elementów wspólnych. Sam jednak po prostu lubię krajobrazy angielskiej prowincji i z tego prostego względu dwie pierwsze powieści były dla mnie trochę ciekawsze. Choć prawda jest taka, że wszystkie pochłonąłem praktycznie „na raz”.
To jest kluczowa kwestia, jeśli chodzi o opowieści Simona Becketta – bardzo łatwo się w nie wciągnąć, a z kolei niezwykle ciężko się od nich oderwać. W szczególności, że autor poświęcił bardzo dużo uwagi na rozmaite detale związane z zawodem głównego bohatera – do tego stopnia, że po skończonej lekturze miałem uczucie, jakbym dowiedział się wielu nowych, ciekawych rzeczy. Oczywiście, nie jest to encyklopedia i domyślam się, że mogą się pojawiać w tekście pewne nieścisłości, ale mnie, jako laikowi, ciężko jest cokolwiek wytknąć. Nawet jeśli pewne z informacji okazałyby się fikcją literacką, muszę uczciwie przyznać, że Beckett zrobił naprawdę wszystko, by utrzymać wrażenie autentyczności.
Nie jest jednak tak, że seria zapoczątkowana przez „Chemię śmierci” ma tylko i wyłącznie mocne strony. Czasem może denerwować na przykład nadmierne przykładanie uwagi do emocji bohatera – kilka razy miałem wrażenie, że doktor Hunter to taki Werter wśród antropologa sądowych. Rozwój postaci jest ciekawy i mile widziany, ale w przypadku tych powieści miałem wrażenie, że czasem autor za dużo chciał wycisnąć ze swojej postaci, przez co ciężko było ją szczerze polubić. Drugą drażniącą kwestią są różne – na moje oko – nieścisłości, które, po zakończonej lekturze, zostawiają wrażenie z kategorii „ale jak to?”. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę to, jak przygody doktora Huntera są wciągające, pomniejsze problemy można spokojnie pominąć. Przecież taki jest cel tego typu powieści – wciągać. A to się Simonowi Beckettowi udało osiągnąć po prostu niesamowicie.
No to chyba trzeba obczaić 🙂 Uwielbiam zawiesisty klimacik brytyjskiej prowincji (z obowiazkowym pubem po środku) zwłaszcza od czasu, gdy sama na niej chwilę pomieszkałam 😛 Wydaje się, że Beckett to coś dla mnie…
Ja się ostatnio bardzo wciągnęłąm w kolejne kryminały Camili Lackberg. Przyjemne, całkiem intelignetnie napisane i baaaardzo wciągające (autorka świetnie wchodzi „w głowę” różnych postaci i choć ich głębia psychologiczna jest co najmniej dyskusyjna, czyta się toto świetnie). Polecam na spokojne zimowe wieczory (i noce-ciężko się oderwać 🙂
Też mi wszyscy polecają Camilę, ale na razie mam tak dużo lektur, że muszę spasować. :] Choć moja mama, jako że jest zagorzałą fanką skandynawskich kryminałów, ma ją na półce, więc będę miał łatwy dostęp w razie potrzeby. :]
Czytałem niedawno pierwszą część, bo znajoma mi ją poleciła.
Rzeczywiście wciąga. Fajny klimat, czyta się szybko i przyjemnie, a ciekawostki „z
branży” są, no cóż… ciekawe 😉 Książka nie z kategorii ambitnych, a
raczej tych przyjemnych. Po Twojej recenzji chwycę chyba za drugą.
Tylko zapamiętałem, że doktorek był antropologiem, a nie archeologiem…
A to to to, czułem, że coś mi się pochrzaniło. A nie mam książek pod ręką. Dzięki, poprawię w wolnej chwili. :]