Z jednej strony mam do serii Assassin’s Creed spory sentyment. Jedynka była pierwszą grą, jaką ogrywałem na Xboxie 360, kiedy był to jeszcze tytuł na konsolową wyłączność. Dwójka natomiast zapisała się w moich myślach, jako naprawdę solidny, przyjemny tytuł, który miał swoje problemy, ale mimo wszystko dawał mi masę frajdy. Z drugiej strony, liczba odsłon serii, których nawet nie tknąłem, nie przestaje rosnąć. Jest już ich tak dużo, że czuję się przytłoczony i ostatecznie biorę się za coś zupełnie innego. Traf chciał, że po dłuższej przerwie od przygód asasynów zabrałem się za odsłonę (pierwotnie) przenośną, czyli spin-off AC3 z podtytułem Liberation. Cóż mogę powiedzieć… mam nadzieję, że tytuł ten nie odwzorowuje aktualnego stanu serii. Ponieważ jeśli tak, to nie jestem przekonany, czy mam powód, by wracać na jej łono…
Poprzednie ubisoftowe opowieści przyzwyczaiły mnie do lekkiego chaosu w narracji. Szybko się jednak okazało, że to, co pamiętam z jedynki, dwójki czy Brotherhood, to nic w porównaniu do Liberation. Tym razem, co jest miłą odmianą, wcielamy się w główną bohaterkę zamiast głównego bohatera. Naszą podopieczną jest Aveline, która – tak jak wszyscy nasi poprzedni pupile – od lat młodości zasila szeregi bractwa zabójców. W ciągu dnia udaje przykładną, przybraną córkę, wieczorami zaś wykrada się z domu, przebierając się to za niewolnicę, to za asasyna. Biega po Nowym Orleanie, ratuje zniewolonych w opresji i, jak zwykle, obala rządy Templariuszy, którzy… którzy… cholera, nie wiem, co oni właściwie robią.
O ile ciężko mi się łykało niektóre pomysły na świat przedstawiony w poprzednich odsłonach cyklu, o tyle w Liberation już w ogóle nie czułem wagi spraw, którymi się zajmowałem. Kolejne fabularne lata leciały – i to w zastraszającym tempie – a ja nie tylko nie rozumiałem intrygi, w którą zostałem wplątany, ale też… w ogóle jej nie widziałem. I do samego końca wiele się w tym zakresie nie zmieniło. Co więcej, motywacje bractwa asasynów nie wydawały mi się wiele sensowniejsze od pomysłów wielkich i złych Templariuszy. Najgorszy zaś w tym wszystkim był niby-mentor Aveline, który był krótkowzrocznym bucem i prostakiem, po prostu nie dającym się lubić. Sama Aveline o dziwo nieźle się w tym wszystkim broniła i wzbudzała sympatię – kompletnie nie wiem, jakim cudem.
Co ciekawe, tak jak kojarzę kolejne części Assassin’s Creed z grami długimi, tak główny wątek Liberation można z powodzeniem zaliczyć w jakieś 6-7 godzin. Maksymalnie drugie tyle da się wycisnąć z banalnych zadań pobocznych, znajdziek i innych uroków eksploracji świata. Szczerze mówiąc, nie jest to szczególnie dużo. Sytuacja wygląda tym gorzej, że kiepska fabuła to jest… najmniejsze zmartwienie tego tytułu. Liczba błędów, bugów, glitchy, niedoróbek i wszystkich innych paskudztw osiągnęła poziom wręcz niebywały. I, niestety, chyba powoli typowy dla kolejnych gier Ubisoftu, zakładając, że relacje fanów z premiery Unity nie są przesadzone (obstawiam, że nie są).
Moje szczęście polegało na tym, że żaden z błędów, na które trafiłem, nie psuł gry, nie usuwał zapisów, ani nie uniemożliwiał dokończenia – nazwijmy to – zabawy. Muszę wręcz przyznać, że dawno się tak nie bawiłem, grając w produkt kompletnie niedorobiony. Szczególnie cieszyło mnie regularne strzelanie we własną stopę, zawsze kończące się śmiercią jakiegoś spacerującego po dachu strażnika. Tak, naprawdę po prostu strzelałem w dowolnym kierunku, bardzo często faktycznie była to stopa Aveline, i ktoś umierał. Niestety, nie wszystkie niedoskonałości były takie rozrywkowe – notoryczna niemożność wspięcia się na jakieś drzewo czy skarpę potrafiły potężnie zirytować.
Choć AC: Liberation trudno nazwać grą nawet średnią, gdzieś w tym wszystkim tliła się jakaś frajda, przebijająca się przez niemal zaporową warstwę twórczej niechęci do poprawnego zaprogramowania czegokolwiek. System walki kompletnie nie ma sensu, większość starć to chaos w najczystszej postaci, a bieganie po lesie na ogół kończy się kąpielą w brudnym bajorze. I mimo tego wszystkiego, odrobina pozytywnych wartości z pierwszych edycji serii nadal pozostała. To chyba jedyny powód, dla którego nie rzuciłem Liberation w kąt po pierwszych kilku rozdziałach. Nie zmienia to jednak faktu, że samej gry nie polecam – niezależnie od tego, czy jesteście fanami serii, czy też nie.
Dzieki za radę. Zastanawiałem się zawsze czy aby nie zakupić na Vite.
Tradycyjnie polecam się na przyszłość. :-]
No właśnie strzeliłeś sobie w stopę, bo pierwotnie ta gra miała być
tylko na konsole przenośnie, i była bardzo krótka. Teraz dali na inne
platformy, ale po co rozbudować rozgrywkę jak można tylko tekstury HD
dać 🙂
Seria nie ma się najlepiej od dwóch lat, ale części które
pominąłeś (ostatni raz grałeś w Brotherhooda?) to jest Revelations,
Assassin’s Creed 3 i Black Flag polecam szczerze.
Serio. To są naprawdę dobre gry (w moim odczuciu lepsze – i to fabularnie) od AC 2.
O trójce na ogół strasznie złe rzeczy słyszę, o Black Flag z kolei na ogół dobre. :] A w Rouge grałeś?
Nie mogę, bo sprzedałem konsolę ;_;
Black Flag zacząłem grać na Xboxie . Fanem wielkim Assassina nie jestem ale na początku nawet wciąga. I grafika bardzo przyjemna dla oka.
Fakt, ostatnie części Asasynów wyglądały naprawdę ślicznie na konsolach poprzedniej generacji.
Jeszcze kilka tytułów przejdę i też pewnie będę się przymierzał do sprzedaży PS3. Zresztą, to samo tyczy się PS Vity…
Miałem sięgać po tę część, ale z racji na brak czasu poniechałem. I dobrze z tego co widzę.
Osobiście chciałbym ustrzec Cię przed AC3. Takich popłuczyn fabularnych nie widziałem nigdy wcześniej ani później w serii. Zniechęciło mnie to wystarczająco, bym nie grał potem w AC4.
Z kolei rok temu w moje ręce trafił kod na Unity i grę ograłem miesiąc po premierze (były już patche). I choć z tytułem kojarzy się głównie ognista krytyka, ja prawie nie napotykałem glitchy, a dodatkowo bawiłem się CUDOWNIE. Unity bardzo polecam. Dodatek też. 🙂
Ostatnio grałem w AC4, ale gra – choć fajnie się pływa statkiem – nie przykuła mnie tak mocno i zostawiłem ją jakoś w połowie.
Na Unity, szczerze mówiąc, mam ochotę. Jeśli tylko kiedyś kupię PS4, będzie to pewnie jedna z pierwszych gier do ogrania. Natomiast AC3 mam kiedyś w planach, ale kompletnie mi się do niego nie śpieszy… Ogólnie, ostatnio mam trochę przerwy od konsoli, ponieważ wróciłem znów do gier Blizzarda. :-]
Nie widzę powodu, by nie zagrać w Unity na piecu. 🙂 Czy tam laptopie. 😉 Sam od roku gram głównie na komputerze, który mocno zupgrade’owałem w związku z potrzebami zawodowymi. To, że Unity i MGSV chodzą na maksymlanych detalach to tylko dodatek. 🙂
Tak czy inaczej, podpinamy pada od konsoli, kalibrujemy go jeżeli jest z konsoli Sony by udawał xboxowego i gramy! 😀
Mój komp część gier jeszcze naprawdę ładnie ciągnie, ponieważ te pięć lat temu w niego trochę zainwestowałem. :] Więc SC2 lata na high/ultra, a D3 na totalnie extreme ultra. :] Ale te nowsze multiplatformy są już niestety trochę poza zasięgiem. Pomijając Call of Duty, które ciągle jest na tym samym silniku. ;]