Doświadczenia ostatnich lat nauczyły mnie, że warto sięgać po oryginalne źródła, z których wyewoluowały popularne elementy współczesnej popkultury. Po obejrzeniu wszystkich tych filmów o dystopiach, dobrze jest w końcu przeczytać „Rok 1984” Orwella, „Nowy wspaniały świat” Huxleya czy „451 stopni Fahrenheita” Bradbury’ego. Po tych lekturach na „Equilibrium” patrzy mi się po prostu inaczej*. Jakiś czas temu sięgnąłem też po literacki oryginał „Dr. Jekylla i pana Hyde’a”. A teraz przyszła pora, by poznać – jak to się teraz komiksowo mówi – „origin story” innego z popkulturalnych monstrów. Padło na absolutnego klasyka, czyli… Frankensteina. Czy może poprawniej: na potwora stworzonego przez Frankensteina.
W popkulturze od dawna utarło się, że Frankenstein to imię potwora stworzonego z ludzkich szczątków przez szalonego naukowca. Część z Was pewnie zdaje sobie z tego sprawę, dla części to będzie nowość – otóż, Frankenstein w rzeczywistości był owym szalonym naukowcem, a na imię było mu Wiktor. Stworzone przez niego monstrum, w przypadku którego sam proces twórczy był opisany naprawdę szczątkowo, tak naprawdę nigdy nie dorobił się własnego imienia. Przez cały czas trwania akcji powieści Mary Shelley ten klasyczny potwór został, tak naprawdę, nienazwany.
Wiele mitów, którymi obrósł nasz pozszywany bohater, zostało wykreowanych przez pierwsze hollywoodzkie ekranizacje, mające z oryginałem umiarkowany związek. Potwór Frankensteina był, owszem, szpetny. Intelektem swym przewyższał jednak znacząco większość prostych ludzi, spokojnie dorastając do poziomu wyższej klasy średniej. Podczas swej podróży ku odkupieniu czytał książki historyczne o powstaniu i upadku imperiów, interesował się filozofią i uczył się rozumieć świat ludzi, do którego wszedł w dosyć niesztampowy sposób. Niestety, jego parszywa warstwa wierzchnia kompletnie niweczyła jego szanse na akceptację społeczną. I to właśnie ów brak zrozumienia, przytulenia, miłości i ciepła domowego ogniska zmienił go w niepowstrzymanego mordercę, gotowego do wszelkich poświęceń, byle tylko upodlić swego twórcę.
Tak w rzeczywistości ma się fabuła literackiego pierwowzoru tej klasycznej historii. A jak się to czyta? Cóż, ciężko, nawet bardzo ciężko. Mary Shelley napisała swój jedyny bestseller w okolicy roku 1820, czyli jej opowieść ma aktualnie 200 lat na karku. W swej istocie to świetna powieść o ówczesnych lękach społecznych. Tak jak my się obawiamy dziś klonowania i sztucznej inteligencji, tak autorka i ludzie jej współcześni obawiali się… sekcji zwłok i elektryczności. I choć owa otoczka jest szczerze fascynująca, tak sam warsztat pisarski zdawał mi się być jeszcze bardziej odległy czasoprzestrzennie od owego lęku przed wykładaniem organów do miseczek w prosektorium.
„Frankenstein” to opowieść w opowieści, w opowieści. W opowieści. I nie, to nie jest tak figura retoryczna z mojej strony – naprawdę mamy do czynienia z poczwórną „opowieścio-cepcją”. Zaczynamy od czytania listów niejakiego kapitana Waltona, który w czasie trwania swej podróży spotyka Wiktora Frankensteina. I zaczyna spisywać jego historię. Czyli mamy pierwszą opowieść w opowieści. Następnie Wiktor zaczyna przytaczać historię z perspektywy potwora – to już „opowieść w opowieści, w opowieści”. Na deser zostaje nam monstrum, zdające sprawozdanie z perspektywy jednego z napotkanych wieśniaków. Na szczęście, wieśniak już nie dołożył do tego przekładańca kolejnej warstwy opowieści od siebie.
To tylko jedna z komplikacji w przyswajaniu treści powieści Mary Shelley. Sam największy problem miałem z konstrukcją dialogów, które składały się głównie opisu emocji bohaterów. Do tego dochodziła narracja, która gdzieś w trzech-czwartych również skupiała się tylko i wyłącznie na owych przeżyciach wewnętrznych. Wiktor to mdlał ze strachu, to gorszył się na myśl o stworzonej przez siebie potworności, to znów czuł szczęście na myśl o swej przybranej siostrze, z którą niedługo miał wziąć ślub. Tak, naprawdę miał wziąć ślub z przybraną siostrą. Jego rodziców bardzo ten fakt cieszył.
Choć nie byłą to lekka lektura, cieszę się, że się za nią zabrałem. To niesamowite, jak z liczącej 200 lat powieści wyewoluował współczesny Frankenstein (tudzież potwór Frankensteina). Zaskoczyło mnie też, jak film z Robertem De Niro sprawnie operował materiałem źródłowym, tworząc bardzo ciekawą adaptację pracy Shelley. Zresztą, będę musiał sobie teraz ów film odświeżyć, żeby przekonać się, jak wiele twórcy dołożyli od siebie – mocno mnie to ciekawi. Następny w kolejce do poznania w swej oryginalnej wersji jest u mnie Dracula. Powieść Brama Stokera jest dobre 80 lat młodsza, więc może będzie też bardziej przystępna.
*Dokładniej rzecz ujmując, to dla mnie taki „Bradbury z katanami”. Wszystko z katanami jest fajniejsze.
Przeczytałeś oryginał? Brawo, to jest nad dwóch na…sporo ludzi.
Z tego, co czytałem o historii tej powieści, to nie jest ona szczególnie znana czy popularna. Wizerunek Frania został w sumie najbardziej ukształtowany przez te hollywoodzkie filmy z początku XX wieku.
A Tobie jak się literacki pierwowzór podobał?
Ogólnie lubię oryginały, bo często mają w sobie coś, co pomijają późniejsi naśladowcy…
Ciekawie jest wiedzieć, skąd się niektóre rzeczy w ogóle wzięły w popkulturze. :-] I niesamowite jest to, jak wszelkie adaptacje potrafią być odległe od oryginału…
Mnie „Frankenstein” podobał się bardzo… jakieś dziesięć lat temu, kiedy czytałem go na studiach. Od tamtej pory nie zaglądałem, ale kto wie, może wkrótce? W każdym razie, niezależnie od tego jakie lęki książka analizuje (ja śmiem twierdzić że Shelley była po prostu genialna – czego to kobieca intuicja nie potrafi), efekt jest ponadczasowy. To jest książka która spokojnie wybiega o jakieś 200 lat w przyszłość i co najbardziej zadziwiające z jakim niesamowitym wyczuciem to robi. Moralne i etyczne zagadnienia „Frankensteina” są takie same jak w dzisiejszym s-f, które podejmuje temat zarówno klonowania jak i robotyki. Co do samego „emocjonalnego” charakteru książki, cóż nie zapominaj że: a) pisała ją kobieta 😉 b) to książka okresu romantyzmu, który na ogół w swojej filozofii nie kierował się rozsądkiem tylko „czuciem i wiarą”. Jeśli chodzi o szkatułkowość powieści, odsyłam do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” – zapewniam Cię, dostaniesz zawrotów głowy. Przyjemnych zawrotów, oczywiście 😉
Właśnie, „powieść szkatułkowa”, na śmierć zapomniałem o tym określeniu. Choć miałem nadzieję „opowieścio-cepcja” też się sprawdziła. ;-]
Odnośnie emocjonalnego charakteru książki – to nie jest kwestia zapominania tego kto i kiedy pisał „Frankensteina”. Po prostu dzielę się wrażeniami, że nie jest to styl pisania, który najbardziej mi leży. Inna sprawa, że kobiety potrafią pisać „męskie” książki i na odwrót, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać. :-]
Dzięki za przypomnienie o „Rękopisie” – chodziło mi kiedyś po głowie, żeby go przeczytać. Jak odsapnę po Shelley, to może łyknę. :-]
TAK! Hurra! Bardzo, bardzo się raduję, że ludzie sięgają po „Frankensteina”. Choćby dlatego, że wciąż niektórzy popełniają ten błąd z nazywaniem Frankensteinem potwora, a nie twórcy. Ale nie zgadzam się, że ciężko się czyta. To znaczy – ja totalnie uwielbiam tę książkę. Może to moja babska perspektywa, bo to całe kłębowisko emocji liczę na plus: je się czuje podczas lektury i dlatego chyba powieść (powiastka w sumie^^) tak do mnie przemówiła. I ta opowieść w opowieści też mi nie przeszkadzała, w sumie wypadło dość czytelnie przecież. Choć miałam chwilę zwieszki, kiedy w końcu wychodzimy z opowieści z opowieści z opowieści i dopiero sobie człowiek przypomina, jak to się w ogóle zaczynało. Ogólnie „Frankenstein” podoba mi się najbardziej z tego zestawu: „Frankenstein”, „Dr Jekyll…”, „Dracula”. Jakkolwiek wszystkie trzy mega lubię.
I zgadzam się z komentarzem poniżej, że książka pod względem poruszanej problematyki spokojnie jest ponadczasowa. „Dr Jekyll i pan Hyde” – niekoniecznie. Tak samo „Dracula” się nieco postarzał i raczej traktuję to jako ciekawostkę niż coś faktycznie przejmującego. Ale „Frankenstein” wciąż daje do myślenia. 🙂
A – adaptacja z De Niro jak dla mnie mistrzowska. 🙂
Ja się tak czasem zastanawiam, jak to własnie jest z tymi książkami bardziej kobiecymi/bardziej męskimi. W sensie – czy to, że Tobie się to lepiej czytało niż mi, wynika m.in. z różnicy płci etc. :-]
Z takich klasycznych potworów jeszcze jeden mi się przypomniał – wilkołak. Muszę ogarnąć kiedyś, kiedy pojawił się w literaturze. I w sumie jeszcze mumia. ;-]