Po bardzo długiej przerwie udało mi się w końcu przysiąść, żeby napisać coś o ostatnio przeczytanej książce. Niestety, od ferii zimowych nie miałem za dużo czasu na beletrystykę, gdyż większość uwagi poświęcam albo na „Wprost” czy „Film”, albo na literaturę fachową. Mimo wszystko, w końcu wgryzłem się w najnowsze przygody jednego z moich ulubionych bohaterów, wykreowanego przez Żambocha Koniasza, i pierwszy tom mam już za sobą.
Szczerze mówiąc, obawiałem się, że czeski pisarz wyszedł już kompletnie z formy. Mimo genialnego „Na ostrzu noża”, dwa zbiory opowiadań pod wspólną nazwą „Na krawędzi żelaza” były już tylko dobre, a momentami wręcz przeciętne. Później przeczytałem takie potworki, jak „Mroczny zbawiciel” i byle jaki pierwszy tom „Agenta JFK”. „Wylęgarnia” też mi nie podeszła. Na szczęście „Wilk samotnik” smakował mi tak samo dobrze, jak wspomniane przed chwilą „Na ostrzu noża” czy wcześniejsze „Bez litości” i „Sierżant”.
Chronologicznie „Koniasz…” ma miejsce po „Na ostrzu noża”, ale nie jestem pewien, czy przypadkiem niektóre opowiadania z „Na krawędzi żelaza” nie odbywały się jeszcze później. Tym razem nasz bohater dostaje zlecenie na włamanie się do zapomnianego magazynu jednego z czarodziejskich klanów, które zostały wyniszczone podczas wojny trzysta lat wcześniej. Jako że wszystko, co związane z magią, jest surowo zakazane, a z kolei to, co zakazane, Koniaszowi smakuje najlepiej, rozpoczyna się przygoda, która z bezpieczeństwem nie ma nic wspólnego. Co więcej, równocześnie zainteresowanie Koniaszem przejawiają możni Cesarstwa, którzy korzystają z potęgi klanu ninja, by go dostać w swoje ręce. Oczywiście, nie brakuje tu też podwójnych agentów, spisków czy romansu. Żamboch ponownie uraczył nas literaturą przygodową w najlepszym wydaniu. To się czyta, po prostu.
Swoją drogą, jestem ciekaw, czy ta powieść również w Czechach została podzielona na dwa tomy. Szczerze mówiąc, pierwsza książka kończy się dokładnie niczym, a że zacząłem już drugą, wiem, że jak gdyby nigdy nic rozpoczyna się ona w miejscu, gdzie poprzednia się urwała. Jeśli podział na tomy jest przewidziany przez autora, na ogół kolejne części kończą się jakimś zawieszeniem akcji. W przypadku „Wilka samotnika” zaś po prostu urywa się tekst. Czy to kolejny sposób Fabryki Słów na wyciągnięcie możliwie dużych sum z naszych kieszeni, jak to miało miejsce, według mnie, przy okazji serii „Upiór Południa”? Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nie.
Żamboch generalnie pisze trochę dziwnie. Lubię autorów zza naszej południowej granicy, ten jednak wybitnie mi nie leży.
Co do urwanego zakończenia, podejrzewam, ze to wybitnie zabieg Fabryki. Mają tendencję do nadmuchiwania książek (jak było w przypadku „Oka jelenia”, które spokojnie mogłoby mieć połowę stron, gdyby nie duża czcionka i wielkie marginesy), albo sztucznego ich wydłużania, co często książkom szkodzi („Achaja” chwilami ciągnęła dłużyznami niesamowicie…). Nie zdziwiłabym się, gdyby cięli książki na dwa tomy 😉
Na czym polega dziwność stylu pisania Zambocha?
Co do Oka Jelenia, to według mnie padło ono ofiarą swojej popularności i próbują wyciągnąć z tego zbyt dużo, co bardzo rozwleka i przeciąga całą historię i akcję. Taka ilość części, które już zostały wydane, powinna świetnie zamykać się w kompletną historię, a nie wiadomo ile ich jeszcze będzie…
Jeżeli chodzi o Achaję, to wrażenia mam wręcz odwrotne, tutaj poziom wyraźnie i to bardzo mocno spada z tomu na tom. Mówiąc obrazowo, pierwsza część 5/5, druga 4/5, trzecia 3/5. Przynajmniej takie miałem odczucia, jak czytałem to z 7 lat temu. Według mnie akcja kolejnych części była po prostu nie przemyślana i autor chciał ją zbyt szybko zakończyć i błyskawicznie kończył niektóre wątki. Dlatego te części tak bardzo różniły się objętością i ilością stron, która spadała z części na część.
Co do „dziwności” stylu pisania Żambocha, to w przypadku niektórych książek też coś takiego odczuwam. A może to nawet nie chodzi o styl, tylko o pewną manierę. Otóż, podstawową cechą jego postaci jest to, że – wybaczcie moją łacinę – są zajebiste. Czasem udaje mu się to jednak nieźle przykryć pod całym zestawem ludzkich cen – udało się z Koniaszem albo w „Bez litości”. Natomiast w takim „Mrocznym zbawicielu” to już był tylko pean na cześć kolejnego – excusez le mot – zajebistego bohatera, którego wymyślił. To tyle, jeśli chodzi o moją definicję „dziwności” stylu Żambocha. ;]
To nie zmienia jednak tego, że o przygodach tych bardziej „ludzkich” bohaterów czyta się świetnie, według mnie. Przygody Koniasza to dla mnie kwint esencja literatury fantastyczny-przygodowej.
Co się tyczy „Oka jelenia” – odpuściłem sobie ze względu na autora. Przeczytałem swego czasu sporo książek Pilipiuka i o ile te pierwsze były jeszcze w miarę zwarte, o tyle kolejne wydawały mi się coraz gorsze. Pierwsze tomy Wędrowycza, dla przykładu, autentycznie mnie śmieszyły. Ostatni wołał o pomstę do nieba. Wydawane hurtowo zbiory opowiadań też były często nijaki – trafiała się jedna ciekawa opowieść na pięć nudnych.
Samo „Oko jelenia” czytała moja krewna i też po iluś-tam częściach odpuściła. :]
Jest to typowy zabieg Fabryki Słów, przykładem potwierdzonym jest seria Malowanego Człowieka i jego drugiego tomu Pustynnej Włóczni, obie te książki zostały wydane w polskiej wersji dwutomowo. Na zachodzie zaś są to po prostu dwie książki, zamiast czterech 🙂
Jeśli dobrze pamiętam, powieść Robinn Hobb też padła kiedyś ofiarą takiego zabiegu i w jej przypadku to wyglądało już po prostu komicznie. Za granicą normalnie było tom 1/2/3. A u nas? Tom I Księga I, Tom I Księga II etc.
Z jednej strony rozumiem, że wydawnictwa chcą jak najlepiej zarobić. A z drugiej – takie zagrywki są nieczyste, według mnie. W szczególności, że nikt nas o tym nie informuje – wszyscy udają, że książka tak pierwotnie miała wyglądać.
Czasem jednak takie dzielenie jest uzasadnione. Jestem szczęśliwą posiadaczką całości „Hyperiona” Simmonsa. MAG wydał to jako cztery tomy, podczas gdy w oryginale mamy zaledwie dwa – jeśli jednak zauważyć, że każdy z magowych to ok. 600-stronnicowa cegła sporych rozmiarów, to zabieg taki staje się zupełnie zasadny.
Fakt, że Amerykanie mają do tego tematu inne podejście. Jak byłem w Stanach, przeglądałem paperbacki i przy nich logika jest chyba taka, żeby wepchnąć jak najwięcej do jak najmniejszej gabarytowo książki. Efektem bywają 1000-stornicowe cegiełki z drukiem drobniejszym od maku.