To moje drugie podejście do wydawanej kiedyś przez Prószyńskiego polskiej fantastyki i drugi spalone. Kiedyś padłem przy „Opuścić Los Raques”, teraz poddałem się przy „Zielonym mieście” Małgorzaty Michalskiej… A rzadko mi się to zdarza.
Oczywiście, jeśli chodzi o polską fantastykę, która ukazała się nakładem Prószyńskiego, nie liczę dwóch powieści Zajdla („Cylinder van Troffa” oraz „Wyjście z cienia”), ponieważ wydanie dobrej książki, kiedy się wznawia takie powieści, nie jest sztuką. Natomiast do debiutanckich tworów fantastycznych jakoś Prószyński nie miał nosa, moim zdaniem, oczywiście. Ale jakiś powód zakończenia zabawy z polską fantastyką musiał być, więc może nie tylko mi owe powieści aż tak skrajnie nie przypadły do gustu?
Wracając jednak do tematu przewodniego, czyli „Zielonego miasta”. Główną bohaterką jest niejaka Maisie – tudzież Zither (jak powszechnie wiadomo, Zither zdrabnia się do Maisie). Dziewczyna po czterech latach tułaczki wróciła na znienawidzoną przez siebie planetę, do znienawidzonego domu, do… ojca, którego kocha. Motywacją tej decyzji była chęć zakupienia leków dla wspomnianego rodziciela, który kiedyś został okaleczony podczas polowania. Niestety, z mojego punku widzenia jest to powód zdecydowanie za słaby do uzasadnienia wielu rzeczy, które później w powieści miały miejsce…
Całość jest potwornie niespójna i, ogólnie rzecz biorąc, bezsensowna. To ten typ fantastyki naukowej, która z nauką nie ma nic wspólnego. Miałem wrażenie, że autorka wykreowała ten świat, ponieważ nie miała pomysłu, jak osadzić swoją historię w znanych jej realiach. Służyło to, na moje oko, jedynie ukryciu braku pomysłu niż zaspokojeniu realnej potrzeby. Pełno tu dziwacznych stworów i niemniej dziwacznych nazw. Ba, jest nawet rasa, która zwie się dumnie… yahoo. Co więcej, to miejsce, gdzie samotni myśliwi wyruszają ze swoją wierną kuszą polować na dwutonowego zwierza, którego ponoć każda część jest niezwykle przydatna i całkiem wartościowa. Autorka nigdy niestety nie pomyślała nad uzasadnieniem, jak owi myśliwi radzą sobie później z transportem dwóch ton mięsa w jeden wieczór. Szczególnie biorąc pod uwagę, iż na łów ruszyli samotnie i mają tylko kuszę.
Jak widzicie, jest to raczej ten typ powieści fantastycznej, którą lepiej omijać szerokim łukiem. Dobijało mnie bezsensownie wykreowane uniwersum, męczyły postacie, które nie miały zarówno charakteru, jak i motywacji swoich działań. Największym szczęściem jest chyba fakt, że „Zielonego miasta” nie zakupi się już w normalnej dystrybucji. Dostęp do takich książek powinien być utrudniony.