Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Fallout 3: Operation Anchorage – Shooter w klimatach cRPG, w klimatach Alaski, w…

F

Niżej podpisany autor, dalej zwany KoZą, stwierdza, co następuje. Niniejszy tekst jest recenzją Operation Anchorage jako dodatku do gry. Zakłada się, że jeśli ktoś kupuje rozszerzenie do wersji podstawowej, to jednak nie jest masochistą i robi to, gdyż owa wersja podstawowa przypadła mu do gustu. Dlatego też KoZa musiał odwiesić tymczasowo swoje nazbyt emocjonalne podejście do Fallouta na kołek i podejść do sprawy z innego punktu widzenia. Miejmy nadzieję, że ta sztuka mu się udała.

Operation Anchorage to pierwsze DLC, jakie zostało przygotowane dla trzeciej odsłony Fallouta. Co by nie mówić o dziecku Bethesdy, stawiało ono w dużej mierze na walkę. I na pewno nikt nie narzekał, że starć z bronią w ręku było za mało. Niektórzy twierdzili nawet wręcz przeciwnie. Stąd też ciężko zachować stoicki spokój, gdy człowiek słyszy zapewnienie, że… w dodatku poza walką nie uświadczymy w sumie nic.

Można się pokusić o stwierdzenie, że Bethesda chciała się pochwalić elastycznością swojego silnika – nie tyle graficznego, co tego odpowiedzialnego za mechanikę. Operation Anchorage składa się z 99% ze strzelania, a pozostała jedna setna została przewidziana na dozbrajanie się przed wyruszeniem do boju. Co ciekawe, całość ma miejsce podczas… operacji odbijania Alaski z rąk Chińczyków. I tak, możecie już zamknąć okno Wikipedii, nie znajdziecie tam nic na ten temat. Powiecie, że w Falloucie nie było Chińczyków, przynajmniej nie – natywnych, a już na pewno nie uświadczyliście w nim śniegu? Ha, racja! W chłodniejsze rejony trafiamy za pośrednictwem symulacji wojskowej, z którą próbuje się uporać jeden z odłamów Bractwa Stali. Niestety, nie mogą jej nawet odpalić bez odpowiednich narzędzi. Takim zaś sprzętem okazuje się być… nasz Pip-Boy 3000. Zostajemy więc wsadzeni do kapsuły, która przenosi nas do wirtualnej rzeczywistości. Niestety, jeśli zginiemy w „grze”, to i w realu tylko psy będą miały z nas jeszcze pożytek. I obiad. Warto też mieć na uwadze, że symulacji nie da się przerwać. Cały ten wysiłek ponosimy zaś po to, by odblokować drzwi do zbrojowni, pamiętającej jeszcze czasy Wielkiej Wojny. Jak spodziewa się Bractwo Stali, w jej wnętrzu może znajdować się wiele wartościowych informacji.

Pomysł wyjściowy z symulacją jest naprawdę niezły. Liczyłem na coś równie psychodelicznego, jak w przypadku Tranquility Lane, czyli chyba najlepszego questa z podstawki. Niestety, okazuje się, że wykonanie jest dosyć… kontrowersyjne. Szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że Operation Anchorage będzie po prostu dobrym DLC, w którym nie będę się miał do czego przyczepić. Nadal wierzę w markę Fallouta i nic na to nie poradzę. Rzeczywistość jest jednak trochę bardziej brutalna.

Jako się rzekło, Bethesda zrobiła w tej chwili już niemal zwykłego shootera z Fallouta, tyle że z aktywną pauzą. Z RPG nie zostało w nim po prostu nic. Zostajemy rzuceni w sam środek wojny i nasze zdanie sprowadza się do wybijania w pień całych zastępów Chińczyków. A że tych jest ponad miliard… sami rozumiecie. Największy problem tkwi w tym, że to uwydatnia wszystkie poważniejsze mankamenty warstwy strzelankowej, z którymi był problem już w podstawce. Przede wszystkim – AI. Przedstawiciele rasy żółtej nie robią nic poza pchaniem się pod nasz celownik. Jeśli czujemy, że nie damy rady z przeważającymi siłami wroga, po prostu stajemy za drzwiami i czekamy, aż napastnicy sami ustawią się w kolejce po headshota. Boli najbardziej jednak to, że po dodatku do gry RPG można było oczekiwać… no cóż, fabuły. A tej nie ma w ogóle.

Na szczęście jest też co pochwalić. Rozgrywka jest naprawdę intensywna i dosyć przyjemna, w szczególności podczas pierwszej misji w górach. Z czasem zaczynają męczyć coraz większe ilości „chińskich n00bów do zfragowania”, ale i tak wyszło lepiej, niż można by się spodziewać po takiej formule. Muszę też zdecydowanie pochwalić grafików za projekt nowych pancerzy i lokacji. Pierwsze są znacznie bardziej stylowe od tych z podstawki, w szczególności zbroja skośnookich skrytobójców. Miejscówki zaś… ech, nie dość, że śliczne, to na dodatek podkreślają epickość rozgrywanych bitew.

Na tym lista pozytywów się niestety kończy, gdyż DLC zostało skopane w takich miejscach, o których człowiek by nawet nie pomyślał. Co powiedzie na to, że przez długi czas towarzyszą nam błękitne, półprzezroczyste ściany, które wydają się szeptać „nie idź tam”? Oczywiście, uparcie próbowałem przez nie przejść, żeby upewnić się, że na pewno dobrze widzę.

Największy mankament objawia się nam jednak po zakończeniu symulacji – uwaga, to będzie lekki spoiler, na który sobie pozwalam ze względu na chęć przestrzeżenia was przed pewnymi wydarzeniami. Gdy już otworzymy zbrojownię, nie czeka nas zbyt wielkie zaskoczenie. Ot, power armor w wersji zimowej i cała masa najlepszego uzbrojenia, ale nic ponadto. Żadnych tajemnic. Sęk w tym, że w Operation Anchorage wiele osób zagra pewnie nawet na długo przed ukończeniem wątku głównego. I wtedy dostaną do rąk najbardziej zabójcze wyposażenie w grze, tak po prostu. Co więcej, wspomniany pancerz, to chyba jedyna wersja zbroi wspomaganej, która… nie wymaga żadnego kursu przed użyciem. Czyli jeśli jeszcze nawet nie mieliście styczności z regularnymi oddziałami Bractwa Stali, to tego power armora i tak założycie bez najmniejszych utrudnień. Gdzie tu konsekwencja? Jeśli nie chcecie sobie psuć przyjemności na przykład z gry w wersję GOTY, od zera ze wszystkimi DLC, to Anchorage zostawcie sobie na deser.

Cóż, chęci miałem dobre, ale jednak i tak ostatecznie przejechałem się walcem po grze Bethesdy. Znowu. Nie chodzi nawet o to, że tym razem dla odmiany zrobiono z Fallouta zwykłego shootera, gdyż – jak pisałem – akcja jest intensywna i nawet przyjemna. Ale szklane ściany? Oddawanie najlepszego pancerza za darmo i dodatkowe zmienienie wcześniej ustalonych zasad gry tylko po to, by było można z niego skorzystać? Przynajmniej czas gry jest naprawdę przyzwoity. Czeka na was około trzech godzin ostrej walki, co – jak na takie DLC – nie jest złym wynikiem. Pamiętajcie jednak! Jeśli gracie od zera, to zostawcie sobie tę wątpliwą przyjemność na sam koniec.

W rubryczce ląduje 6/10, ponieważ, jako się rzekło, Operation Anchorage oceniam jako dodatek, a nie samodzielną grę. Nawet jeśli zakochaliście się w trzecim Falloucie, w tym wypadku możecie poczuć się oszukani. Choć i tak wyciągniecie z tego jakąś radochę.

2009-11-10. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x