Po skończeniu przygody z „Wydrwizębem” Eugeniusza Dębskiego, przez mój umysł przebiegała ciągle jedna myśl… Deja vu. I to takie wszystkim dobrze znane deja vu. Deja vu a la Matix można by powiedzieć. Jak inaczej nazwać sytuację, w której dwa razy dostaje się tego samego kota w niemalże tym samym worku? Jak się okazało, wydaniu „Wydrwizęba” przyświecała ta sama idea, z którą się już spotkaliśmy przy zbiorze „O włos od piwa”. Ponownie czytelnik dostaje do rąk przedruk starych opowiadań – wydanych niegdyś przez Supernową – z dwoma świeżymi „perełkami”. Oczywiście, dla niepoznaki, tytuł zostaje zmieniony, a wszyscy dyplomatycznie milczą, nie wspominając nawet słowem o tym, że… to już było.
Dla osób, które czytały „Królewską roszadę”, istotna jest, jak przypuszczam, tylko jedna informacja. Najnowszy zbiór o przygodach Hondelyka i Cadrona zawiera pięć na sześć opowiadań ze zbiorku, wydanego w roku 2000. W spisie treści nie znalazła się „Śmierdząca robota”, gdyż ta miała swoją powtórną premierę w „O włos od piwa”. Kolejną różnicą jest pojawienie się dwóch niepublikowanych dotąd historii: „Wszystkie lady Laisternady” oraz „Zmiennokształtny przyjaciel”. Szczególnie ten ostatni tytuł może zainteresować fanów twórczości Dębskiego, gdyż opowiada o początku znajomości dwóch wędrowców. Nadmienię jeszcze, że żaden z tekstów nie odbiega poziomem od znanego stałym czytelnikom standardu.
„Dobrze, ale kim są ci dwaj?” – to pytanie zapewne dręczy osoby, które zetknąć się z nimi jeszcze nie miały okazji. Śpieszę z wytłumaczeniem. Ów Hondelyk posiada niezwykłą zdolność zmieniania swojego wizerunku. Potrafi upodobnić się do każdej napotkanej osoby. W tym również kobiety. Jako że bliżej mu do rycerza niż rozbójnika, postanowił poświęcić swój rzadki talent dla szczytnych celów. Cadron natomiast jest jego wiernym towarzyszem podróży. Szczerze mówiąc, ani jedna, ani druga postać nie jest przedstawiona szczególnie wyraziście. O ile jednak o zmiennokształtnym Xameleonie (bo tak brzmi jego pseudonim artystyczny) można powiedzieć coś w miarę konkretnego, o tyle jego przyjaciel wydaje się już być wypranym z cech szczególnych. Poważne wątpliwości co do wiarygodności bohaterów budzą również nieciekawe dialogi, które w żaden sposób nie wskazują na ich wieloletnią znajomość…
W skład „Wydrwizęba”, poza już wspomnianymi tekstami, wchodzą trzy krótkie opowiadania, przybliżające nam sylwetki bohaterów oraz jedna mini-powieść – „Królewska roszada”. Zabiera nas ona do sali tronowej konającego króla Ttafeonda. Jego ostatnim życzeniem było odnalezienie Xameleona i zlecenie mu niezwykle ważnego, ale i jakże trudnego zadania. Celem Hondelyka na najbliższe kilka miesięcy staje się… oczywiście, przejęcie władzy nad królestwem, tak by poddani nie zorientowali się, że na stołku władcy zaszła jakakolwiek zmiana.
O ile sam pomysł na głównego bohatera oraz zarysy niektórych opowiadań mogą się wydawać ciekawe, o tyle ich realizacja jest bardzo słaba. Jak już wspomniałem, bohaterowie nie są wiarygodni, a ich dialogi nie współgrają z atmosferą i treścią opowiadań. Do tego, akcja również nie należy do porywających, a wszystkie intrygi opierają się dokładnie na tym samym schemacie. Co gorsze, ów schemat można rozkodować już po przeczytaniu dwóch pierwszych historii. Mniej więcej w połowie lektury całkowicie traci się przyjemność z czytania. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Możliwe jednak, że osoby z odmiennym niż moje poczuciem humoru znajdą tu coś dla siebie. Ponoć „każda potwora znajdzie swego amatora”.
Zmęczyła mnie „Królewska roszada”, więc nic dziwnego, że i „Wydrwizęba” uważam z pozycję po prostu słabą. Nie poruszyło mnie w niej nic, a ostatnie strony przywitałem z otwartymi ramionami, gdyż wiedziałem, że za nimi kryje się już tylko spis treści. To była ulga. Podsumowując więc… Czytelniku, jeśli czytałeś inne książki EuGeniusza i zawiodłeś się, to opisany wyżej zbiorek raczej tej sytuacji nie zmieni. Jeśli natomiast jeszcze z panem Dębskim się nie zetknąłeś, to… może zostaw lepiej tę przyjemność na inną okazję.
25.02.2007
Hm, ja osobiście Debskiego EuGeniusza bardzo cenię, ale za opowieści o Owenie Yatsie. Choć tu też potrzebne jest sprostowanie- cenię go za kreację świata, bohatera, ciekawe pomysły, dużą dozę noir w futurystycznych klimatach, ale nie za fabuły… a konkretnie za ich zakończenia. Żeby nie spoilować zanadto- właściwie wszystkie muszą mieć jakiś pierwiastek za bardzo „fantasy” lub za bardzo” sci-fi”. Już tłumaczę- opowieści o detektywie w futurystycznej przyszłości, posługującego sie futurystycznymi gadżetami- SUPER, ale jak ni z tego ni z owego wskakuje nam od czapy podróż w czasie, jakieś bramy międzywymiarowe czy inne duchy z przesżłości… błagam, to nie ta bajka :/ ! Ale mimo wszystko zawsze chętnie chwytam to future-noir i czytam z przyjemnoscią, mimo że wiem, że zakończenie mnie na 100% rozczaruje. I zwykle niestety się nie mylę…
Ja czytałem jeszcze „Śmierć magów z Yara” i to był kolejny z powodów, dla których po E. Dębskiego przestałem czytać. Szczerze mówiąc, z perspektywy czasu sam się sobie dziwię, że przeczytałem aż trzy-cztery jego książki, zamiast zrezygnować po pierwszej. Nie mam pojęcia, co mną powodowało. ;]
Haha, „Magowie z Yara” to chyba jego debiut i nie ma nic wspólnego z kolejnym ksiazkami autora. To zdecydowanie baśń, a nie przyzwoite sci-fi. Jak Ci wpadnie w ręce Owen Yates w którejkolwiek odsłonie- wal jak w dym. Klimat ma świetny i dobrze się czyta, choć jak już wspominałam- zakonczenia zwykle mnie rozczarowują…
Cóż, postaram się kiedyś spróbować w takim razie. :]