Bardzo chciałem obejrzeć ten film w kinie, ale tak się złożyło, że dystrybutor nie dogadał się z Cinema City i całą masą innych kin, a do Multikina nie było mi po drodze („środy z Orange” coś komuś mówią? :] ). Ale że ostatnio nadarzyła się okazja, by „Władców umysłów” nadrobić, skorzystałem ze sposobności bez namysłu. I szkoda. Kolejny dowód, że czasem trzeba pomyśleć, zanim coś się zrobi.
Pierwsza godzina filmu gwarantuje naprawdę wciągającą fabułę i ciekawe założenia świata. Oto naszym losem sterują ludzie z Biura Dostosowującego. Decydują, kto będzie prezydentem, kto będzie papieżem – wszystko w imię dobra ludzkości, która sama nie potrafi sobie poradzić na własnym podwórku. Sęk w tym, że Matt Damon przez przypadek dowiedział się o ich istnieniu, zaś oni z przyczyn fabularnie bardzo miałkich nie mogą mu wymazać pamięci, tak jak to robią wszystkim dookoła. Matt musi sprostać przeciwnościom losu, żeby być z kobietą, w której się zakochał – w tej roli Emily Blunt – przy okazji zostając mimo wszystkim prezydentem USA. Oczywiście, sytuacja bardzo nie podoba się Prezesowi i, w związku z tym, całemu wydziałowi z Biura Dostosowującego.
Pomysł do pewnego momentu jest naprawdę zgrabnie zrealizowany – do tego stopnia, że można puścić mimo uszu niektóre bzdury. Niestety, od pewnego momentu wszystko zaczyna pękać w szwach. Scenariusz goni własny ogon, a gdy już go złapie, zaczyna się dławić głupotą pomysłu, by w ogóle zacząć za nim pędzić. Żałuję, że potencjał całkiem ciekawej koncepcji został tak zmarnowany. Inna sprawa, że oglądając „Władców umysłów”, miałem cały czas dwie myśli. Po pierwsze, wydaje mi się, że ktoś już nakręcił taki film, ale nie mogę sobie przypomnieć tytułu. Może pomożecie? Po drugie, widać, że produkcja powstała na fali popularności „Incepcji”. Tylko że, żeby nakręcić coś na poziomie „Incepcji”, trzeba być Nolanem albo kimś mu podobnym. To nie jest łatwa sztuka, nie potknąć się we wszystkich zawiłościach fabularnych i do końca kierować się żelazną logiką. „Władcom umysłów” zdecydowanie się ta intelektualna akrobacja nie udała.
PS: Bardzo było mi żal po seansie Emily Blunt, która jest bardzo charyzmatyczną aktorką. Kojarzyłem ją już ze świetnego epizodu w „Diabeł ubiera się u Prady” i cieszyłem się, że teraz dostała – niemal – pierwsze skrzypce. Niestety, gdy fabuła posypała się jak domek z kart, Emily zostało już tylko bieganie za Mattem, krzyczenie i trzymanie się intelektualnie ułomnych dialogów. Szkoda.
PPS: Miał być z tego wpis na mini-blog, ale coś się rozpisałem bez opamiętania. :]
Drobny szczegół: nie pisze się przypadkiem PPS (post-postscriptum), a nie PSS (postscriptum-scriptum)? 😉
Jak najbardziej, masz rację. :]
Z tego filmu pamiętam tylko, że ryknąłem śmiechem na scenę, w której jeden z kapeluszników mówi, że jest inny niż pozostali. Dowcip polega na tym, że był jedynym młodym czarnuchem w bandzie białych dziadów.
Tak, też mi to wpadło w oko. ;]
Tekst zaliczony to teraz czekać na jakąś videorecke, którą Ci usuną z YT i dla klimatu będzie trza ją oglądać u Ciebie na blogu 😀
Myślę, że niedługo jakaś v-recka się pojawi. Przyznaję, że czuję jeszcze mocno wakacyjny nastrój. ;]
Ile ja bym dał za czucie wakacyjnego nastroju 😀