Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Velocity 2X – Doskonałość gatunkowa została osiągnięta?

V

Od zawsze lubiłem szybkie i intensywne sesje z grami „przewijano-strzelanymi”. Wiecie, tymi, w których dół ekranu ciągle nas pcha do przodu, zaś w roli przeszkód na ogół występują rozmaite, mniej lub bardziej futurystyczne samoloty i stateczki, które musimy zestrzelić. Zdecydowana większość takich tytułów rzadko jednak trzymała mnie przy sobie dłużej niż przez 5 czy 10 minut na raz. A to poziom trudności był średnio dopracowany, a to po prostu w zabawę szybko wkradała się nuda i po dwóch-trzech etapach człowiek po prostu przełączał się na coś innego. Cóż, tak było do teraz – „Velocity 2X” tak mnie wciągnęło, że wszystkie 50 etapów ukończyłem w ciągu kilku dłuższych posiedzeń.

Wynika to przede wszystkim z faktu, że futurystyczne „Velocity” wyciska z gatunku wszystko co najlepsze i dorzuca jeszcze wiele pomysłów od siebie, tworząc naprawdę fantastyczny miszmasz. Po pierwsze, do standardowego „uciekania przed dołem ekranu” i wyrzynania hord wrogów dorzuca masę zabawy z teleportowaniem oraz korzystaniem z mnogich przełączników. Dla przykładu, gdzieś od połowy gry standardem jest zostawianie boi teleportu w wybranym miejscu, w celu późniejszego powrotu do już odwiedzonego fragmentu lokacji. Wynika to często z faktu, że mamy do dyspozycji więcej niż jedną drogę, zaś na końcu każdej z odnóg jest, na przykład, przełącznik, który musimy uruchomić, zanim będziemy mogli przejść dalej.

Do wora pełnego pomysłów twórcy „Velocity” dorzucili też bardzo specyficzne etapy w stylu side-scrollerowych strzelanek. Wtedy nasza bohaterka wysiada ze swojego statku i przestaje być goniona przez ekran. Ma za to pełną, dwuwymiarową swobodę ruchu. Jednak strzelanie w tych etapach jest tylko urozmaiceniem. Ponownie dostajemy do dyspozycji kilkadziesiąt labiryntów, w których musimy odblokować kolejne przejścia. Poza standardową giwerą mamy również dwa różne rodzaje teleportów, które będą niezbędne do rozwiązywania dynamicznych zagadek logicznych.

Zarówno bieganie, jak i latanie, zostały rozwiązane niesamowicie przyjemnie i, jak już przed chwilą zostało napisane, dynamicznie. Bardzo spodobał mi się pomysł na kwestię zbalansowania poziomu trudności. Wrogowie na ogół nie są szczególnie trudni i radzenie sobie z nimi przychodzi raczej lekko. Tak samo jak wszystkie zabawy z teleportowaniem i skakaniem po mapie. Jeśli nie będziemy korzystali z dopalaczy, dół ekranu nie będzie nas gonił na tyle szybko, by brakowało czasu na decyzję. Samo przejście każdej z map jest na ogół bardzo proste, gdyż liczba żyć jest nieograniczona, a po śmierci przenosimy się do miejsca niedalekiego od tego, w którym polegliśmy. Ale! Sęk w tym, że w „Velocity” liczy się czas. Jeśli będziemy zbyt wolni albo zbierzemy zbyt mało kryształów lub uratujemy zbyt niską liczbę pojmanych naukowców, gra przyzna nam niewiele punktów za poradzenie sobie z danym etapem. To zaś z kolei może prowadzić do sytuacji, w której nie możemy przejść do kolejnej mapy, gdyż ta się odblokuje dopiero po osiągnięciu odpowiednio dobrego wyniku. Dlatego też treningowe przejście każdej z map jest proste, ale jeśli chcemy ukończyć całą grę, musimy umieć się sprężyć. Na szczęście, twórcy nie wymagają od nas, byśmy zaliczyli każdy etap bezbłędnie. Powiedziałbym, że poziom trudności jest dzięki temu wyważony wprost idealnie.

Oprawa „Velocity” jest dobrze dopasowana do gry, jako całości. Nie brakuje jej rzemieślniczej poprawności, a jeśli ktoś lubi fajerwerki i akwarelowe wybuchy w ilościach hurtowych, to będzie się czuł jak w niebie. Z drugiej strony, nie jest to też na pewno element, nad którym można się rozpływać w szczególnych zachwytach, w szczególności, że projekty wszystkich bohaterów, statków czy elementów otoczenia, to takie typowe, generyczne S-F, pachnące lekko Mass Effectem.

Na deser zostawiłem sobie fabułę, gdyż… ona, o dziwo, w ogóle jest. To ten typ gier, w których wystarczy absolutnie dowolny powód do lecenia przed siebie, ale w tym wypadku twórcy postarali się, byśmy mieli choć odrobinę ciekawszy motyw. Wcielamy się w waleczną Kai Tanę, która przez przypadek trafiła w nieznane sobie rejony galaktyki. Została porwana przez obcych, ale dzięki pomocy innego z więźniów udało jej się uciec i teraz chce wrócić do swojej ojczystej Drogi Mlecznej. Po drodze jednak postanawia wesprzeć ruch oporu, walczący z jej niedoszłymi oprawcami. Historia jest banalnie prosta, ale całkiem przyjemna.

PS: Spotkałem się w internecie z opiniami (na sporych portalach), jakoby „Velocity 2X” było jedną z najlepszych gier S-F tego roku. I to nie tylko w ramach swojego gatunku, ale w ogóle! Zresztą, z tym pierwszym bym się spokojnie zgodził, ale to drugie stwierdzenie to już zdecydowanie naciągany pomysł. „Velocity” jest świetne i w swoim gatunku zasadniczo nie ma chyba najmniejszej konkurencji. Ale najlepsza gra S-F tego roku? Nie jestem szczególnie ostrzelany z najnowszymi produkcjami, ale jeśli naprawdę nie byłoby niczego z lepszą historią i ciekawszymi postaciami, to mamy potwornie zły rok…

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x