Gdyby ktoś mnie spytał, z czym kojarzy mi się Orson Scott Card, bez namysłu odpowiedziałbym, że z taśmową produkcją powieści z uniwersum Endera. Żeby nie było tu żadnych wątpliwości – kocham „Grę Endera”, ale obszerność tego świata przeraża mnie doszczętnie. W szczególności, że próbowałem czytać kolejne części tej gigantycznej sagi i nie potrafiłem się do niej przekonać. Ale nie o tym miałem pisać… Gdy rzuciłem okiem na okładkę „Ultimate Iron Man” zupełnie zaskoczyła mnie obecność na niej nazwiska właśnie pana Carda. Gdyż z komiksami nie kojarzyłem go ani trochę, jak widać niesłusznie.
„Ostateczny Żelazny Mężczyzna” i tak był na mojej długiej liście powieści obrazkowych do przeczytania, gdyż po prostu lubię Ultymatywnego Marvela. Te historie mają spory urok ze względu na swoją spójność i niewielką liczbę tytułów w ramach całego uniwersum. Jest jedna seria o X-Menach, jedna o Fantastycznej Czwórce i jedna o Człowieku-Pająku. I tyle. Do tego dochodzą sporadycznie wydawane krótsze serie, które dosyć łatwo umiejscowić w czasoprzestrzeni tegoż uniwersum, jak chociażby „Ultimates”. Co ciekawe, Tony Stark nigdy nie dostał własnej głównej serii, która leciałaby równolegle do trzech wymienionych wcześniej. Powód tego stanu rzeczy jest chyba dosyć prozaiczny – choć z naszej perspektywy polskich widzów i czytelników jest to jeden z najpopularniejszych bohaterów, w Stanach na przełomie wieków był chyba co najwyżej w lidze B w zakresie objętości grupy odbiorców. I z tego prostego powodu, podczas powstawania uniwersum Ultimate, po prostu nie było miejsca dla serii o nim. Jeśli pamięć mnie nie myli, pierwszy większy występ miał właśnie w „Ultimates”, a seria Orsona Scotta Carda przyszła dopiero później, by ujawnić narodziny jego superbohaterskiego alter ego w tej wersji czasoprzestrzeni Marvela.
I tu pojawia się pierwsza ciekawostka. Otóż, „Ultimate Iron Man” to bodaj jedyny komiks w historii tego uniwersum, którego obecność w kanonie… jest wątpliwa. Mimo że branding się zgada, ba nawet przedmowa do opowieści się zgadza, to wszystko, co dzieje się na łamach samych zeszytów… cóż, zgadza się już nie za bardzo.
Tony Stark w wydaniu Carda to taki miks możliwości dawanych przez Extremis i… młodzieńczego geniuszu Endera. Orson wyraźnie lubi pisać historie z bardzo młodymi bohaterami i to jest kolejny dowód na prawdziwość tej tezy. Opowieść została podzielona na dwa tomy po pięć zeszytów – różnią się tak naprawdę tylko rysownikami, gdyż sama fabuła nie ma wyraźnej pauzy w połowie. I właśnie pierwszy z tomów jest poświęcony Tonemu od narodzin do okolic 10 urodzin. Jeśli lubicie estetykę „Gry Endera”, będziecie czuli się jak w domu.
Ze względu na unikalny styl autora, historię poznawałem z radością i zaciekawieniem… do pewnego momentu. Przez pierwszych osiem zeszytów byłem ciekawy do czego całość zmierza i starałem się nie zrażać przedziwną konstrukcją niektórych postaci – z młodocianym Obadiah Stane’em na czele. Niestety, ostatnie dwa zeszyty przekonały mnie, że prawdą jest to, czego się obawiałem w trakcie lektury – że Orson puścił się fabularnej poręczy i pofrunął. Z tego powodu, ostatecznie „UIM” pokazuję drogę Tony’ego Starka od narodzin… donikąd. Card zaczyna wątki i ich nie kończy, fabuła zatacza dziwaczne, nic nie znaczące koło, zaś sama historia zostawia czytelnika w lesie.
Co prawda, nie da się wprost powiedzieć, że ta opowieść nie ma związku z kanonem fabularnym Ultimate. Od biedy może pasować, ale… widać, że ani Card nie przejmował się dorobkiem innych autorów, ani nikt z późniejszych twórców nie chciał czerpać z jego pracy. Zresztą, tym drugim kompletnie się nie dziwię, gdyż Card pozostawił Tony’ego w dziwacznym stanie – z mózgiem rozmieszczonym równomiernie po całym ciele (sic!), zdolnościami regeneracyjnymi nie gorszymi od tych u Wolverine’a i… kochającym, żyjącym ojcem, Howardem Starkiem. Można sobie samemu dopowiadać, że między „Ultimate Iron Man” a „Ultimates” jeszcze coś się wydarzyło, co połączyło te dwie historie, ale to już tylko i wyłącznie leży w gestii dobrej woli samych czytelników.
Nie mam pojęcia, czemu narodziny Tony’ego Starka w uniwersum Ultimate zostały opowiedziane w tak dziwaczny sposób. Może Marvel po prostu chciał, by tę historię opowiedział tak uznany autor, jak Orson Scott Card? I ktoś, pewnie redaktor naczelny, bał się nadmienić, że fabuła kompletnie nie trzyma się wytycznych? Innych powodów nie potrafię sobie wyobrazić. „Ostateczne Uniwersum” już trochę poznałem i jak dotąd omawiany komiks jest jedynym, który kompletnie odstaje od ogólnego wrażenia spójności wizji. Czy to jednak znaczy, że nie warto go czytać? Co to, to nie. Choć nie jest to dobra historia, jest na tyle dziwna i inna, że koneserzy przygód Tony’ego Starka spokojnie mogą dać jej szansę.
Polecam bardzo zapoznanie sie przynajmniej z 'Mowca Umarlych’ – to moim zdaniem najlepszy tom. Warto tez przeczytac krociutki zbiorek opowiadan 'Pierwsze spotkania w swiecie Endera’ – pozostale spokojnie mozna sobie darowac.
Właśnie teraz sobie czytam „Pierwsze spotkania” i się wciągnąłem jak w „Grę Endera”. Natomiast „Mówcę” też już czytałem i… to nie jest tak, że mi się nie podobała. Po prostu spodziewałem się czegoś choć trochę podobnego do „Gry”, a „Mówca” jest czymś w ogóle innym. Innymi słowy – oczekiwania mi się minęły z rzeczywistością.
Potrafisz mi może polecić jeszcze jakąś książkę Carda (albo i serię książek), która byłaby na poziomie „Gry”? Byłbym wdzięczny. :-]
’Planeta Spisek’ – to chyba jedyne co z czystym sumieniem moge polecic.Poziom 'Gry’ to moze nie jest nie jest, ale pozycja solidna.
Dzięki wielkie, już sobie zapisuję na liście do przeczytania. :-]
„…z mózgiem rozmieszczonym równomiernie po całym ciele (sic!), zdolnościami regeneracyjnymi nie gorszymi od tych u Wolverine’a…”
Ale to że Howard żyje to miła odskocznia.
Sam też nic do tego pomysłu nie mam, poza faktem… że to w ogóle się w Ultimate nie wpisuje. 😛