Seria o austriackim robocie-kulturyście jest jedną z nielicznych w dorobku światowej popkultury, o której kontynuacje kompletnie się nie martwię. Pierwszy „Terminator” był świetny, drugi był absolutnym mistrzostwem świata, które wygląda tak, jakby dopiero puszczono dziewiczą szpulę do kin. I wtedy, po dwóch cudownych obrazach i następującej po nich przerwie, zaczął się etap „powrotu serii”, znanego też jako odcinanie kuponów o sławy. Po długiej przerwie swoją premierę miał „Terminator 3”, który – w porównaniu do poprzednich odsłon – był obrzydliwie zły. Następnie, znów po wielu latach, pojawił się „Terminator Ocalenie”, który był już z kolei po prostu kompletnie nijaki. Jak widać, moje serce fana zostało przestrzelone i rozerwane na strzępu już wiele lat temu i nawet gdybym chciał, nie potrafiłem się przejmować „Genisys”. Do kina zawitałem z ciekawości, mając nadzieję, że Arnold tradycyjnie będzie mało mówił i dużo strzelał.
I wiecie co? Tak się stało. Ba, przyznam nawet szczerze, że fabuła mnie zaciekawiła i – aż do ujawnienia ostatecznego rozwiązania – lekko mnie nurtowało, jaki dokładnie pomysł mieli scenarzyści. Zaczęli od odtworzenia wydarzeń z pierwszego „Terminatora”, ale z perspektywy członków ruchu oporu, którzy właśnie planowali wysłać swojego człowieka w przeszłość, by chronił Sarę Connor. Zaś po piętnastu minutach puścili się czasoprzestrzennej poręczy i zaczęli skakać po równoległych wymiarach i innych takich, wprowadzając fabularne zamieszanie. Jak to zwykle robię przy filmach akcji o podróży w czasie, kompletnie zignorowałem rozmaite detale, które potencjalnie się nie zgadzały. Uczciwie przyznaję, że choć fabuła była – delikatnie mówiąc – lekko idiotyczna, dałem się wciągnąć. Finał był, niestety, kompletnie przewidywalny i na dobrą sprawę zdradzony w 100% w trailerze, więc na zaskoczenie i tak nie było można liczyć.
Oprócz całkiem poprawnego scenariusza, „Genisys” został również obdarowany bardzo sensowną proporcją scena akcji do… cóż, wszystkich innych scen. Z reguły bohaterowie zdążą wymienić po 2-3 krótkie, kiepsko napisane zdania i już coś eksploduje, już coś ich goni. Twórcy nie zrobili jednego z podstawowych błędów i nie poszli w wydumane, quasi-filozoficzne dysputy w przerwach od dewastacji otoczenia. Jasne, czasem padały jakieś złote myśli o sensie istnienia i wolnej woli, ale były tak krótkie, że nie wybijały mnie z rytmu wybuchów. W tym wszystkim jest jednak jedno poważne „ale” – wszystkie efekty specjalne są przeciętne i kompletnie pozbawione choćby najmniejszej dozy kreatywności. Nowy „Terminator” robi wrażenie średniej gry komputerowej. Nie chodzi mi oczywiście o szok na miarę dzieł Camerona, gdyż na to w ogóle nie liczyłem. Ale choć odrobina pomysłowości naprawdę by „Genisys” pomogła. Efekty są poprawne, ale też… w tej swojej poprawności są po prostu nudne.
Żeby jednak nie było wątpliwości – nie znaczy to, że cały film przez to robi się nudny. Nie, jako się rzekło – seans płynie szybko i na swój sposób przyjemnie. Po prostu po wyjściu z sali nie zostaje w głowie zupełnie nic*.
Ofiarą podobnej przeciętności padła obsada aktorska. Miałem silne uczucie, że jedynym prawdziwym profesjonalistą, jaki pojawił się na planie, był JK Simmos w swojej króciutkiej roli epizodycznej. Simmons jak zwykle obrócił kiepskie dialogi w coś na kształt wyrobu złoto-podobnego (prawdziwego złota nie szło z tego zrobić) i zniknął. Arnolda z kolei nikt wyraźnie podczas kręcenia nie pilnował, pewnie wszyscy się bali odezwać do takiej ikony. Gigant świetnie się bawił podczas robienia zdjęć, to widać. I przyznaję, że mnie też, dzięki swej naturalności, bawił. Ale robota przez większość czasu, to on niestety nie przypominał. Pamiętam te wszystkie sceny z pierwszych dwóch części, przy których człowiek nie miał najmniejszych wątpliwości, że patrzy na prawdziwego androida. Tu tego zabrakło. Choć, muszę to przyznać, motyw starzejącego się terminatora został ładnie obroniony.
Z tej wyliczanki na koniec zostali mi Emilia Clarke i Jai Courtney. Obydwoje ciągle robili wrażenie, jakby byli nie na swoim miejscu. Kompletnie nie wierzyli w to, co robią, i nie sprzedali mi swojej historii. Nie jest to w sumie zaskakujące, ale stara Sara Connor zjadła by nową Sarę na śniadanie, a z jej kości zrobiłaby sobie sprzęt do ćwiczeń. Jaia widziałem już wcześniej w, bodaj, piątej „Szklanej pułapce”. Choć starał się być prawdziwym macho, coś w jego kreacji nie grało. Teraz spotkało go dokładnie to samo – miał być Twardym Marine, a wyszedł mu połowicznie zaskoczony, połowicznie przestraszony chłopiec.
Ta wszechobecna przeciętność, to zmora nowego „Terminatora”.
Podmiana obsady i wtłoczenie większej dawki kreatywności w efekty specjalne mogłoby zaowocować produktem, który by się może nawet ocierał o określenie „dobry film”. A tak wyszło sztampowo, przeciętnie i niezbyt ciekawie, choć – trzeba to uczciwie przyznać – dosyć dynamicznie i wybuchowo. W kinie się nie nudziłem i nie cierpiałem, ale po wyjściu z seansu prawie nic nie zapamiętałem. Gdybym nie pisał tekstu w kilka godzin po opuszczeniu sali, z głowy wywietrzałoby chyba wszystko.
PS: I tak największym grzechem filmu jest fakt, że Arnie miał idealną okazję do rzucenia kultowym „GET INTO THE CHOPPA” i z niej nie skorzystał. I nie było żadnego „Hasta la vista, baby”. Przecież te kwestie nigdy się nie nudzą…
*OK, zapadłą mi w głowie jedna widokówka. Arnold odchodzący w kierunku zachodzącego słońca, na jednym ramieniu bazooka, na drugim mała dziewczynka. Chyba zrobię sobie z tego kadru tapetę.
Zacznę krótko: Ten film zawodzi.
Po pierwsze: tragicznie dobrany John Connor. Nie tylko pod względem
aktorstwa, ale i wyglądu – przypomina bardziej pyzatego organistę
kościelnego niż ostatnią nadzieję ludzkości. Taki Chrystian Bale, choć
miał Batmańską chrypkę, samym wyglądem był charyzmatyczny, człowiek o
wzroku typu „Lepiej ze mną k*rwa nie zadzieraj”.
Fajnie że z delikatnej wersji Sarah Connor z pierwszego Terminatora
zrobili badassa rodem z dwójki. Tylko pytanie – czy ona musi być taka
nadąsana i nieprzyjemna? Koleś się cofnął w czasie by ci dupsko uratować
a ty traktujesz go jak śmiecia. Dodatkowo w imię feminizmu, bo to Sarah
kopie dupska – z Kyle zrobili ciapę, który nie ogarnia, o co chodzi i w
ogóle. No błagam was. Nie pomaga też że zakochali się w sobie w jakieś 3
minuty. Ot, kłótnie, kłótnie, rozmowa – AND THEN- LOVE!
Arnold zawsze spoko, tylko te wymuszone humorystyczne sceny uśmiechu…
Fabuła dość miałka. Zwłaszcza że jedyną nowością jest chyba zamienienie
Connora w Terminatora (wow, such plot twist – nie żebyście go zdradzili w
każdym zwiastunie i spocie, o nie) reszta to tylko i wyłącznie kopie
scen z poprzednich części lub wariacje na ich temat – cytaty z
poprzedniczek, Skynet jest niepozornym programem pod inną nazwą i tym
podobne.Dodatkowo zdaje się że film ten uznaje tylko jedynkę i dwójkę za
kanoniczne, pomijając Bunt Maszyn (co zrozumiałe) i Ocalenie (czego nie
rozumiem – ten film był dobry).
Muzyka to istna tragedia – sama w sobie nie jest zła, ale za nic nie
pasuje do ciężkiego klimatu Terminatora. Chyba kompozytor nie miał na
nią pomysłu, więc uznał że na zmianę zrobi coś a la’ Transformers i Tron
Legacy. Meh.
Nowy typ Terminatora jest dziwny – T-3000 to w zasadzie to samo co
T-1000, tyle że może się rozbić na pojedyncze nanity, w taki jakby
„dym”.
Dużej różnicy to nie robi. Ah, Skynet – drobna uwaga – jak już robisz
coś tak zaawansowanego, to choć zadbaj by nanity były z tworzyw
sztucznych, a nie z metalu, który rozgromi byle magnes.
Akcja pędzi na łeb, na szyję, uspokaja się na jakieś 10 min pośrodku
filmu. To jeden z głównych problemów jakie mam z całą serią – pierwszy
film to był w zasadzie horror z elementami akcji. Dwójka (choć bardzo
dobra) to już pełną gębą akcyjniak. Chyba jednak wolałbym żeby to szło
bardziej w klimacie jedynki. To już Ocalenie było lepsze, bo zrobiło coś
bardziej oryginalnego zamiast cofanie się w czasie i ratowanie świata 0
pokazało nam wojnę z maszynami.
Na efekty specjalne średnio zwracam uwagę, ale były niezłe. Choć
wydawało mi się że szkielety T-800 (i te części prześwitujące pod
poszarpana skórą) wyglądały strasznie sztucznie. Lepiej było użyć
praktycznych efektów.
Takie 5/10.
Dla mnie pomysł ciekawy a film fajnie odmóżdżył mnie w kinie.. tylko spoiler.. przy takim rozwiązaniu z johnem c. to hm.. tracą sens poprzednie części:(
Myślę, że przy tym stopniu zamieszania w czaso-przestrzeni, jakie zafundował Genisys, lepiej już się nie doszukiwać tu sensu. :]
Tak się zastanawiałem, co Ci odpisać i… w sumie mogę tylko powiedzieć, że przyjmuję Twoje argumenty. ;] Ponieważ samego filmu na pewno nie będę bronił. Ot, oglądało mi się bezboleśnie, ale to kompletny średniak.
W sumie jedna rzecz, co do Twojej oceny – po 5/10 nie powiedziałbym, że kompletnie zawodzi, tylko że to właśnie średniak. Chyba że mimo wszystko miałeś jednak jakieś większe oczekiwania?
To Terminator, oczywiście że miałem większe oczekiwania.
Powiedz, widziałeś Terminatora 3? Jeśli tak, to jak mogłeś jeszcze mieć nadzieję na cokolwiek naprawdę dobrego w tej serii? ;-]
No bo ja…ten…no…Salvation mi się podobało ;_;
Faktycznie, Salvation złe nie było… ale było takie strasznie nijakie, przynajmniej tak je wspominam. Gdyby nie Bale w roli Connorsa, chyba nic bym z tego filmu nie zapamiętał (poza fatalnym, sztucznym Arniem :P)
W odróżnieniu od nowego, fatalnego, sztucznego Arniego?
Że tak to ujmę – był „fatalniejszy”. 😛 W szczególności, że tam to był jedyny Arnold, a w Genisys to był tylko dodatek do prawdziwego Arnolda.
Słowem fatalizm pełną gębą 😛
Coś w ten deseń. 😛
Dla mnie Terminator skończył się na T2 podobnie z resztą jak Predator
T:Gynesis już po zwiastunach wydaje się słaby, podstarzały T-800 vs odmłodzony T-800,
azjatycki T-1000, John Connor jako Terminator :).
Dobra część serii zdecydowanie skończyła się na T2. Ale Genisys od biedy można w ramach rozrywki obejrzeć. Tylko lepiej go do T2 nie porównywać w myślach, ponieważ różnica w jakości jest miażdżąca. ;]