Wiecie… Są takie filmy, które nawet nie zasługują na rozbudowane wprowadzenie. Tym razem sprawę załatwimy naprawdę szybko, gdyż nie za bardzo jest o czym mówić, a ja po prostu chcę Was ostrzec przed wydawaniem pieniędzy na film, który może i zapowiadał się nieźle, ale w ogólnym rozrachunku wyszedł porażająco źle.
Sprawa jest prosta. Ona lubi seks – w tej roli Natalie Portman. On też lubi seks – w tej roli Ashton Kutcher. Ona nie chce związku, on się na to zgadza. Spotykają się tylko wtedy gdy mają ochotę na: a) rozmowę; b) przytulenie się; c) zapewnienie przetrwania populacji. Jaką odpowiedź obstawiacie? Jeśli „C”, to podpowiem Wam – ten układ szybko nudzi się jednej osobie i w ten sposób pojawia się poważny konflikt. Jedna strona chce dalej jedynie beztroskiej prokreacji, kiedy druga chciałaby jednak też czasem przy okazji pogadać i pójść na spacer. Kanał, mówię Wam.
A teraz sprostujmy jedną rzecz – to nie pomysł na film jest zły, tylko jego wykonanie. Bardzo podobnie rozpoczynała się świetna produkcja „Miłość i inne używki”. Tylko że tam mieliśmy i sporo śmiechu, i sporo całkiem poważnych przemyśleń. A wszystko to było wymieszane w idealnych proporcjach z bardzo dobrym aktorstwem. „Sex story” komedią jest zaś tylko na początku, a i wtedy nie można mówić o rewelacji. Później przeradza się w dramat obyczajowy z dodatkiem romansu, ale robi to naprawdę niezdarnie.
Nie znalazłem w tym filmie prawie żadnych zalet. Nawet ciężko pochwalić Natalie Portman, gdyż po obejrzeniu „Czarnego Łabędzia” ma się w stosunku do niej po prostu wyższe wymagania. Film został położony przez marne dialogi, słaby scenariusz i kiepsko zarysowane postacie. Gdyby był chociaż śmieszny i sympatyczny, wiedziałbym, na co wydałem pieniądze. Jeśli chcieliście się przejść na ten film do kina, to radzę odłożyć te kilkadziesiąt złotych do puszki po ciastkach, zapomnieć o „Sex Story” i poczekać na premierę „Miłości i innych używek” na DVD. Wtedy nie poczujecie się oszukani i nadrobicie dobry film.
Niezdarny dramat obyczajowy… to nie dla mnie. Obejrzę pewnie i tak, ale tylko przy okazji. Kinowe głupoty mnie męczą, wolę kiedy film wzbudza albo silne emocje albo salwy śmiechu, a widzę że ten nie dostarczy mi ani jednego, ani drugiego.