Podsumowując moje wrażenia, „Revolver” jest produkcją nietuzinkową, wybitną i zmuszającą widza do myślenia nie tylko po, ale także podczas seansu. Bardzo żałuję, że twórcy tak rzadko porywają się na podobne eksperymenty filmowe. Kinomaniacy tylko by na tym zyskali, gdyż wreszcie mogliby zobaczyć coś prawdziwie oryginalnego. Jakby tego było mało, „Revolver” dostarcza również widzowi sporą dawkę ciekawej filozofii. Guy Ritchie stworzył studium „kantu”, będącego celem życia bohaterów jego produkcji. Ponoć istnieje wzór na przekręt doskonały i myślę, że ma rację. Przypuszczam, że żeby go odnaleźć, trzeba się wyzbyć wszystkich złudzeń – reguł, które napisali inni, by ograniczyć kreatywność naprawę wielkich umysłów. Nic dziwnego, gdyby ta inwencja wyrwała się spod kontroli, to mielibyśmy do czynienia z prawdziwą rewolucją. A może warto zaryzykować?„Revolver” nie byłby tak niesamowity, gdyby do tak wymagających ról byli dobrani nieodpowiedni aktorzy. Cieszy mnie obecność Jasona Stathama (filmowy Jake Green), który jest ostatnio wyraźnie rozchwytywany przez hollywoodzkich twórców. Dotąd mieliśmy okazję oglądać jego wyczyny w „Transporterze”, gdzie udowodnił, że jest świetnym akrobatą. W „Revolverze” pokazał, że jego talent aktorski jest nie mniejszy od kaskaderskiego. Patrząc na wewnętrzną walkę, którą prowadził przez cały film, naprawdę w nią uwierzyłem. Nie widziałem aktora – widziałem człowieka, który chce zrozumieć reguły otaczającego go świata i wygrać z nim. Nie można powiedzieć, by Ray Liotta (filmowy Macha) chciał mu w tym zadaniu pomóc. Zagrał zaiste diabolicznie, a jego nienawiść do pana Greena była niemalże namacalna. Nie mógłbym również zapomnieć o Andre Benjaminie, wokaliście zespołu Outkast. Po jego roli w „Be Cool”, myślałem, że występuje w produkcjach kinowych tylko po to, by zrobić reklamę swoim płytom. Myliłem się – on ma klasę, o jakiej wielu aktorów zza oceanu może tylko pomarzyć. Jego rola Aviego (postać niezwykle tajemnicza) zrobiła na mnie duże wrażenie.
Dynamiczny montaż, niesamowite ujęcia, genialna muzyka i oryginalne efekty specjalne – to są znaki szczególne „Revolveru”. Nie pamiętam kiedy ostatnio ścieżka dźwiękowa (autorstwa Nathaniela Mechalya) pochłonęła całą moją uwagę już przy napisach otwierających film. W połączeniu z rwanymi, retrospekcyjnymi ujęciami tworzyła atmosferę iście psychodeliczną. Zdecydowanie jedną z lepszych scen, korzystających z tej kombinacji, była kłótnia Jake’a z samym sobą podczas jazdy windą. Na gigantyczną pochwałę zasługują również animowane komputerowo wstawki, stylizowane na anime.
Jake Green jest tylko płotką w świecie wypełnionym hazardem, bronią i nielegalnymi interesami. Ma sporo szczęścia w kartach – umie w nie grać i, co ważniejsze, umie wygrywać. Nic dziwnego, że wzbudza zainteresowanie Machy – jednej z grubych ryb w interesie. Tak się złożyło, że potrzebuje on natychmiast kogoś na posadę specjalisty od pokera – jego ostatni pracownik miał zawał serca spowodowany dużą ilością ołowiu w głowie. Jake, nie mając innej możliwości, przyjął pracę. To był błąd, który kosztował go siedem lat życia… w izolatce, w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Jednak, jak wszystko na świecie, tak i odsiadka Jake’a się kończy. Już nie jest nikim. Miał to szczęście, że mógł czytać korespondencję dwóch więźniów, którzy zamieszkiwali cele po jego prawej i lewej stronie. Wiele się nauczył. Chociażby grać w szachy – teraz jest mistrzem. Jego wiedza o oszukiwaniu bliźnich również się znacznie poszerzyła – teraz już nie ma konkurencji. Trzeba Wam wiedzieć, że połączenie tych dwóch umiejętności jest naprawdę groźne. Krucjata pana Greena zaczyna się od razu po wyjściu przez więzienną bramę – czas odegrać się na tych, którzy kilka lat wcześniej go w to wpakowali. Tu nie chodzi jednak o zabijanie. Stawka jest znacznie wyższa.
Guy Ritchie złamał wiele reguł zawartych w „Katechizmie Poprawnego Reżysera”, które krytycy filmowi uważali za święte i nienaruszalne. Nic dziwnego, że musiał za to ponieść karę. Film, którego nie może zrozumieć kinowy krytyk, jest na pewno filmem złym. Fakt, że nie jest on sztampowy tylko pogarsza sprawę. Na twórcę, który śmiał zburzyć nienaruszalny hollywoodzki ład, powinno się od razu nałożyć ekskomunikę. Niestety krytycy nie mają aż takiej mocy (nad czym ubolewają do dziś) – muszą się więc posłużyć inną bronią: paszkwilem. „Revolver” nie pasował do ich wyobrażenia filmu idealnego, więc przedstawili w prasie „swoją prawdę”. Jest to produkcja do szczętu zła – zwyczajnie żal pieniędzy na bilet. Jak się zapewne domyślacie – nie mieli racji. Przynajmniej według mnie. Ale, ale… nie chcę od razu wszystkiego zdradzać. Dlatego też zaraz wszystko Wam opowiem. Zacznijmy od tyłu. Dlaczego? Przecież nikt nie zna reguł. Ja też nie.
20.11.2005
Kiedy pierwszy raz włączyłem „Revolver” myślałem, że to będzie film akcji/ kryminał. Zupełnie nie spodziewałem się tego co zobaczyłem. Szczególnie przedstawione „zasady gry” zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie. Film na prawdę dał mi do myślenia, tym bardziej byłem zszokowany jak wpisałem tytuł do googli i przeczytałem te wszystkie kretyńskie recenzje. Cieszę się, że nie jestem jedyną osobą, której ten film się podobał.
Najlepsze jest to, że prawdopodobnie ciągle go w całości nie zrozumiałem, a to miał przecież być tylko sposób na miły piątkowy wieczór…
…Jak słusznie zauważyli twórcy „You will always find a good opponent in the very last place you would ever look.”.
Sam też na bank nie zrozumiałem wszystkiego, co twórcy w filmie ukryli, ale był tak zgrabnie nakręcony, że nie miałem też wrażenia, iż siedzi za mną scenarzysta, który krzyczy: „O! Ja wiem, ja wiem! Ja wiem, do czego to jest nawiązanie!”. Swoją drogą, muszę sobie go odświeżyć. :]
Co do recek w necie i pismach – pamiętam, że to była bardzo silna motywacja do napisania tego tekstu. Chciałem mu oddać – subiektywnie – sprawiedliwość.
Czy film jest stylistycznie podobny do poprzednich filmów Ritchiego, tj. „Porachunków” i „Przekrętu”? Jeżeli widziałeś któryś z nich, to wiesz, o co mi chodzi. 🙂
Zdaje się, że widziałem już wszystkie filmy Ritchiego – poza najnowszym Sherlockiem. :] Jeśli chodzi o klimat „Przekrętu” i „Porachunków” w stosunku do „Revolveru”, to powiem tak – od początku do końca czuć, że „Revolver” jest zrobiony przez męża Madonny. A czy mają podobny? Hm, chyba jednak powiedziałbym, że inny – albo przynajmniej: trochę inny. Tak samo, jak „Rock’n’Rolla” była inna od pozostałych filmów Ritchiego, ale nadal czuć, że to on ją nakręcił. :]
Matko przenajbosksza. Człowiecze, ile Ty konsumujesz? Nie mdli Cię od takiej ilości „kultury”? Sterty filmów, książek i gier. Toż to trzeba mieć niesamowitą siłę przerobową. Jestem pełen podziwu. Mnie już dawno rozbolałyby zęby.
Wiesz, wydaje mi się, że kwestia proporcji. Strasznie nie lubię „nic nie robienia”, więc zapycham sobie czas odpoczynku książkami i filmami. Tyle że jak nie mam ochoty na filmy, to łapię za anime. Jak nie mam ochoty na książki, łapię za prasę etc. Konsumuję „kulturę” bardzo nierównomiernie. :] Czasem przez cały miesiąc nic nie oglądam, aż tu wpadnie kumpel i od razu przemielimy przy pizzy 3-4 filmy. :]
Poza tym – witam na blogu. :]
Rozumię, zdrowy rozsądek ponad wszystko. 🙂 A homo oglądających anime jakoś chyba nie spotyka się często. Jakie tytuły są aktualnie na celowniku? Seriale czy pełny metraż? Ambicja czy komedie o majtkach? 😉
”
A homo oglądających anime jakoś chyba nie spotyka się często.”
Ekhm…. w jakim sensie homo? Przyznaję, że to stwierdzenie wygląda cokolwiek dziwnie. ;]
„Jakie tytuły są aktualnie na celowniku? Seriale czy pełny metraż? Ambicja czy komedie o majtkach? ;)”
W aktualnościach w ogóle się nie wyznaję, niestety. Zawsze zdaję się na gust kumpla (OsaXa), gdyż zawsze mi idealnie podpowiada, co obejrzeć. Aktualnie planuję „Gilgamesh”, „Darker than black” czy „Darker than Black” (nic – poza tym, że ponoć dobre – o nich nie wiem). I przy okazji oglądam w reszcie „Dragon Ball Z Kai” – i z ciekawości, i z nostalgii. ;]
A co się tyczy komedii o majtkach (na Polonii 1 chyba takie kiedyś leciały nie? Gigi czy jakoś tak), to kompletnie ich nie lubię. Ogólnie, komedie anime kompletnie mi nie podchodzą (poza „Detroit Metal City”, polecam).
Homo w sensie człeka mam na myśli oczywiście. „Detroit” znam, krótkie i zabawne, ale pewnie nie do każdego trafi z uwagi na muzykę. 😉 Ja ze swojej strony bym polecił „Michiko to Hatchin”. Takie japońskie Tarantino. Ze wszech miar prześwietne.
”
Homo w sensie człeka mam na myśli oczywiście.”
Tak obstawiałem własnie, ale wolałem spytać. :] A co do częstotliwości spotykania osób oglądających anime – chyba bardzo dużo zależy tu od środowiska.
„Ja ze swojej strony bym polecił „Michiko to Hatchin”. Takie japońskie Tarantino. Ze wszech miar prześwietne.”
Uhuhu, to bardzo mnie zaciekawiłeś (jestem fanem Tarantino i Rodrigueza) – obadam. :]