Puzzle Quest to ten typ prostej gry logicznej, która potrafi ukraść z życia wiele godzin. Gorzej, to gra logiczna połączona z RPG. Elementy fabularne w tym przypadku oznaczały jeszcze więcej nocy przesiedzianych przed konsolą. W końcu, od układania klocków może być lepsze tylko układanie klocków połączone z eksterminacją goblinów i rozwojem postaci. Serio. I nie, Puzzle Quest nie był pierwszą grą, z którą się zetknąłem po wyjściu z dżungli po 20 latach życia z dala od cywilizacji. Nie, to po prostu czysta postać geniuszu, kryjącego się w prostocie.
Założenia gry naprawdę nie są skomplikowane. Wybieramy sobie jedną spośród kilku klas postaci, dobieramy do tego aparycję i idziemy w świat, czynić dobro i ratować niewiasty. W zależności od doboru protagonisty styl gry faktycznie będzie się zmieniał. Jeśli wybierzemy twardego woja w jeszcze twardszym pancerzu, będziemy zadawali więcej obrażeń w „walce na klocki bezpośrednie”. Natomiast magowie znacznie lepiej sprawdzą się w przypalaniu wrogów dzięki klockom magicznym.
Obrażenia bezpośrednie zadaje się, łącząc ze sobą trzy i więcej czaszek. Natomiast odpowiednie typy many – czerwonej, zielonej, niebieskiej i żółtej – zbiera się, oczywiście, poprzez składanie klocków o odpowiednich kolorach w możliwie długie ciągi. W zależności od wspomnianych wcześniej umiejętności, możemy dla przykładu zadać 200% obrażeń czy też zgarnąć za każdym razem o połowę więcej many. Natomiast naprawdę rozwinięte postacie mogą też dostać raz na jakiś dodatkową turę, co skutecznie ułatwia ubicie przeciwnika. Do tego dochodzą jeszcze purpurowe gwiazdy i złote monety, które powiększają naszą pulę, odpowiednio, doświadczenia i gotówki. Każde starcie z wrogiem wygrywa się po wystrzelaniu tegoż z punktów życia. Gdyby chciało się ująć zasady Puzzle Questa jednym zdaniem, chyba najlepiej byłoby go po prostu nazwać Bejeweledem z przeciwnikami.
Elementy RPG są jednak znacznie bardziej rozbudowane i nie ograniczają się tylko do czarów tudzież rozwoju postaci. Gra została również wzbogacona o… fabułę. Prostą, bo prostą, ale jednak. Jako początkujący poszukiwacz przygód wyruszamy w długi wojaż po świecie, by, rzecz jasna, ów świat uratować przed niechybną zagładą. Studio Infinite Interactive postarało się o to, by scenariusz był naszpikowany dialogami, zadaniami i współpracą z kompanami podróży. Wyszło to nader ciekawie, gdyż można stwierdzić, iż zostało przetłumaczone na język klocków. Dla przykładu, gdy zostanie nam zlecone zapalenie magicznych latarni, staniemy do walki z żywiołakami ognia, które nie ustąpią, dopóki nie wygramy z nimi partyjki Bejeweleda. Jako jednak, że najraźniej jest w grupie, można się wspomóc zdolnościami członków drużyny – czy nawet wierzchowca – które często wydatnie skracają drogę ku chwale i glorii. Dużo miejsca wygospodarował dla siebie również ekwipunek, który nie tylko możemy zdobywać na pokonanych adwersarzach czy w zamian za wykonane zadanie, ale też samemu tworzyć. Do tego zaś potrzeba odpowiednich składników i… wygrania kolejnej partii Bejeweleda o odpowiednio zmodyfikowanych zasadach. To samo tyczy się zresztą tworzenia czarów, trenowania rumaków, pojmania przeciwników czy podbijania cytadel – każdej czynności przypisana jest odmienna gra logiczna. Zamysł jest o tyle genialny, że wiele z tych klockowych łamigłówek naprawdę wymaga intensywnego myślenia. A to się chwali! Co ciekawe, wykorzystane uniwersum, Etheria, może być wielu graczom znane z serii gier Warlords.
Z zakresu mechaniki warto jeszcze wspomnieć o eksploracji świata. Do dyspozycji dostajemy naprawdę sporych rozmiarów wycinek wspomnianej przed chwilą Etherii. Po mapie podróżujemy zaś na zasadzie „od węzła do węzła”, przy czym często po drodze przyjdzie nam stawić czoła kolejnym wrogom. Co ciekawe, na rozwiązanie czeka naprawdę niesamowicie wielka liczba zadań. Jak łatwo się domyślić, wszystkie ostatecznie sprowadzają się do kolejnych partii Bejeweleda, ale dzięki podłożu fabularnemu i najrozmaitszym statystykom przeciwników, jest po prostu ciekawie.
Challenge of the Warlords nie jest jednak przykładem diamentu bez skaz. Co gorsze, owe skazy są dosyć trudne do zdefiniowania, gdyż opierają się bardziej na podejrzliwym wnioskowaniu niż wytknięciu palcem obiektywnych wpadek programistów. Otóż, bardzo często można odnieść wrażenie, iż po prostu przeciwnik… oszukuje. Nie raz i nie piętnaście zdarzyło mi się być ofiarą sytuacji, w której adwersarz wybierał pozornie najgłupsze możliwe posunięcie i, dla przykładu, zgarniał trzy stuki złota zamiast połączenia czaszek i zadania obrażeń. Sęk w tym, że po tym posunięciu na planszę spadały „akurat” jeszcze dwie dodatkowe czaszki, łączyły się z pozostałymi, robiły mi z tyłka wielką schizmę wschodnią i dawały wrogowi bonusową turę… Często był to powód do najszczerszej frustracji. Mimo że w późniejszych etapach dobrze rozwinięta postać i tak wygrywała starcie, miało się niemiłe uczucie, iż ktoś tu nie gra do końca fair. I, jak widzicie, ciężko tu nawet wytknąć obiektywny błąd, gdyż owe sytuacje mogły być spowodowane moim chronicznym brakiem szczęścia. Choć przy takiej powtarzalności ciężko w to raczej uwierzyć.
Oprawa graficzna jest tą częścią Puzzle Questa, nad którą zdecydowanie nie ma się co rozwodzić. Parafrazując fragment wpisu na pewnej „encyklopedii nonsensu”, jest to coś, co przeciętny student wyrzeźbiłby myszką w Photoshopie przez jeden wieczór. Całość opiera się na prostej konwencji 2D, silnie przesiąkniętej mangą w naprawdę strawnej postaci. Nawet zagorzali wrogowie wszystkiego, co japońskie, powinni nie mieć problemów z oswojeniem się z grafiką Puzzle Questa.
Gorzej ma się sprawa z audio. O ile muzyka początkowo robi całkiem miłe wrażenie, o tyle naprawdę szybko zaczyna irytować i skłaniać do włączenia w tle jakiejś własnej playlisty. Efekt jest o tyle silniejszy, że przy Challenge of the Warlords można spędzić naprawdę długie godziny, przez co ciągle zapętlające się motywy muzyczne zaczynają po prostu męczyć. Podobnie ma się sprawa ze wszelkimi „efektami specjalnymi” – wybuchami, czarami etc. Nie jest źle, ale na dłuższą metę palec sam wędruje w kierunku przycisku „mute” na pilocie od telewizora.
Jako się rzekło, Puzzle Quest to dzieło jakiegoś prawdziwie wrednego rogacza. Niby takie proste, niby powtarzalne, a… jednak, kolejne godziny mijają przy nim jak szalone. Niezłym dodatkiem do naprawdę rozbudowanego single’a jest tryb multiplayer. Niestety, aktualnie na XBL ciężko znaleźć jakiegokolwiek gracza, więc jeśli macie nadzieję na partię z żywym oponentem, musicie zaangażować własnych znajomych. Tylko uważajcie, ponieważ jest to idealny sposób, by zaspać na zajęcia…
2009-02-09. Tekst napisany na zlecenie portalu Gamiantor.tv.