Przygody Tego, Który Karze (kolejny dowód na to, że nie wszystko dobrze brzmi po polsku) są już trzecim zestawem zeszytów z komiksowej serii Noir od Marvela, za którą się zabrałem. Ostatnio miałem lekko spalone podejście do niby mroczniejszej wersji Iron Mana – jednego z moich ulubionych bohaterów. Uznałem więc, że przy kolejnym wyborze wezmę się za postać, którą znam mniej lub kojarzy mi się z potwornie kiepskimi filami i Johnem Travoltą. Padło na to ostatnie, czyli siłą rzeczy na Punishera.
I jest dobrze. Nie zakochałem się w tym komiksie, daleko mu na mojej prywatnej skali do „Spider-Man Noir” oraz „Eyes Without a Face”, ale bawiłem się naprawdę dobrze. Przez trzy zeszyty historia mnie wciągnęła, w czwartym… cóż, w czwartym wyszło trochę podobnie do tego, co zaserwował „Iron Man Noir”, czyli zwrot fabularny, które pozostawiał na twarzy wyraz zagubionego zdumienia. Ale w ogólnym rozrachunku wyszło bardzo ciekawie, w szczególności, że scenariusz jest poprowadzony w bardzo ciekawy sposób przez pierwsze dwa numery. Nie będę zdradzał, o co chodzi, nie chcę Was jakkolwiek naprowadzać na ten wątek. Przyznaję, że ja zrozumiałem, co zrobili twórcy, dopiero gdy odkryli wszystkie karty. Dałem się zaskoczyć, a to jest wielki plus. Aha, proszę, nie czytajcie wpisu na anglojęzycznej wikipedii, tam jest wszystko oczywiście ładnie zespoilowane.
Co się tyczy włoskich walorów „Punisher Noir” – tym razem głównym bohaterem jest nie Frank Castle, a… Frank Castleione. Szczerze mówiąc, to tyle – autorzy nie posunęli się tu do żadnych bardziej radykalnych rozwiązań o podłożu socjologiczno-historycznym. Oczywiście, jako że mówimy o Włochach, pojawia się tu temat mafii etc., który zresztą jest jednym z motorów napędowych fabuły. Ale twórcy nie posunęli się do żadnych głębszych analiz, użyli tego motywu bardziej jako tła dla swojego pomysłu.
Z trzech serii, które czytałem, „Punisher Noir” wizualnie najmniej mi podszedł, choć i tak zdecydowanie mogę go określić mianem dobrego. Przede wszystkim, oprawa graficzna pasuje mi do fabuły, a ten aspekt sobie cenię bardzo wysoko. Seria, może z wyjątkiem samego zakończenia, wydaje mi się całkiem spójną całością, z którą obcuje się z miłą przyjemnością. Nie zostawiła mnie z szeroko rozwartymi ze zdumienia ustami – w tym pozytywnym rozumieniu – jak to było przy okazji tożsamej wersji Spider-Mana, ale taki stan jest dosyć trudny do osiągnięcia. Dlatego w ogólnym rozrachunku uważam mrocznego Punishera za naprawdę udany i przyjemny w odbiorze komiks.