Moim świętym obowiązkiem jest oglądanie wszystkich kiepskich horrorów w kinie. Nie wiem, kto i kiedy to zadanie mi przypisał, ale nie walczę ze swoim losem i potulnie spaceruję do kina, gdy pojawia się film, którego nikt innych nie chce obejrzeć. Prawda jest zresztą taka, że kocham to robić – z przyczyn kompletnie mi nieznanych po prostu odnajduję w tym satysfakcję. Nawet wtedy, gdy w grę wchodzi wyraźnie tani remake horroru, za którym i tak nigdy nie przepadałem.
Pamiętam „Poltergeista” z lat dziecięcych. Był to film, po którym sobie bardzo dużo obiecywałem – jeśli pamięć mnie nie myli, miał bardzo dobrą renomę. A ja miałem może 10 lat i po obejrzeniu oryginalnej „Nocy żywych trupów” Romero byłem żądny wrażeń. I pamiętam, że bardzo mocno się zawiodłem, mimo że już wtedy czułem, iż ogólnie będę lubił historie o rozmaitych nawiedzeniach. Nie przemówił do mnie szalony klimat, nie jestem też fanem klaunów w horrorach – czy to żywych, czy w postaci kukieł. Po prostu razem z „Poltergeistem” kompletnie się minęliśmy.
Jeśli jednak nie można było czegoś „Poltergeistowi” odmówić, to szalonej liczby praktycznych efektów specjalnych – ciągle coś błyskało, eksplodowało i powstawało z martwych. Wiedziałem, iż nowa wersja jest na tyle tania, że nie mogłem na nic podobnego liczyć. Raczej spodziewałem się efektów komputerowych, generowanych na silniku pierwszego Dooma i… cóż, dokładnie to dostałem.
Nowe wydanie „Poltergeista” jest w efekcie skrajnie typową historią „nawiedzenia przez budowanie osiedla na cmentarzu”. Ot, klasyka gatunku – rodzina wprowadza się do nowego domu, znajduje lalkę klauna i chwilę później przekonuje się, że dawni lokatorzy tych terenów nadal nie opuścili posesji. Swój urok ma zdecydowanie obecność Jared Harris w roli specjalisty od nawiedzonych posiadłości. Coraz lepiej kojarzę go z różnych kiepskich horrorów i już się między nami wykształciła specyficzna nić sympatii. Na delikatną pochwałę zasługują też role dziecięce, które osiągnęły dwa podstawowe cele wszystkich ról dziecięcych we wszystkich filmach: nie wkurzały i były całkiem przekonujące. Może będzie warto obserwować te dwa szkraby.
Jednak poza tymi dwoma detalami, zalet nie ma żadnych. Mimo krótkiego przebiegu, film i tak się dłuży – momentami wręcz niesamowicie. Efekty specjalne, jako się rzekło, są najgorszym gatunkiem kompletnie pozbawionego kreatywności CGI, a jakiekolwiek napięcie nie pojawia się nawet na chwilę. Niestety, nowy „Poltergeist” to dokładnie taki film, jaki widziałbym na, na przykład, darmowym VOD Onetu. Zdecydowanie nie macie powodu, żeby sprawdzać tę pozycję w kinie. Myślę, że dla świata byłoby lepiej, gdyby zamiast takich potworków, do kin trafiały produkcje pokroju „Sharknado” czy „Dead Snow”. Żyłoby się nam lepiej.