Mam wrażenie, że za kręceniem „Polowania na prezydenta” może stać jakaś ciekawa historia. Film zrealizowany przez Finów w Finlandii z Finami obsadzonymi w większości ról… i Samuel L. Jackson po środku tego wszystkiego. Sama produkcja jest nie mniej pokręcona. Ambitne pomysły na efekty specjalne ucierpiały przez wyraźne braki w budżecie, łatane tu i ówdzie piękną scenerią i lekko szalonymi pomysłami. Do tego dochodzi kręcenie pod bardzo specyficzną grupę odbiorców – mam wrażenie, że docelową publiką były krwiożercze dziesięciolatki. Czy w takim razie fani Samuela mają na co iść do kina?
Cóż, jako właśnie taki pełnokrwisty fan Samuela mogę od razu na to pytanie odpowiedzieć – wszystko, co ma dowolny procent Samuela w sobie, jest z założenia co najmniej warte sprawdzenia. I tak samo jest z „Polowaniem na prezydenta”. Ów prezydent w wersji Jacksona to ciapowaty, niemłody pan, któremu cojones już dawno odpadły i potoczyły się po bezdrożach. Radykalne wydarzenia zmuszają go jednak, by odszukał swoje klejnoty i jeszcze choć raz w życiu zmężniał. W tym zadaniu będzie mu pogadał… 13-letni Fin, który samotnie spędza noc w bezludnych górach, polując na grubego zwierza. To taki, jak się zdaje, rytuał przejścia z małego, twardego Fina na nadal małego, ale już dorosłego i jeszcze twardszego Fina.
Efekt tego mieszania pomysłów był taki, że… w zasadzie nie wiedziałem, co oglądam. Z jednej strony „Polowanie na prezydenta” nosi wszelkie znamiona pulpowego mordobicia. Mamy tu eksplozje, deszcz agentów CIA spadających z nieba, krwawe pojedynki etc. Z drugiej strony, gdyby ktoś to nazwał sobotnim filmem familijnym, to też nie mógłbym się nie zgodzić.
Chciałbym z jednej strony powiedzieć, że w tym szaleństwie jest metoda, ponieważ na seansie bawiłem się nie najgorzej. Później jednak przychodzi opamiętanie i świadomość, że cała dobra zabawa, jakiej doświadczyłem, była zasługą Samuela, który z kiepskiego scenariusza wycisnął więcej esencji niż The Rock wycisnąłby wody z kamienia. Innymi słowy, „Polowanie na prezydenta” jest akceptowalnym wyborem na seans tylko dla fanatycznych wielbicieli gościa, który ma portfel z napisem „Bad motherfucker”. Reszta widzów może z czystym sumieniem dać sobie spokój.