Wydaje mi się, że trzeba mieć sporo odwagi, by zaprosić gościa, który zachwyca się nowym „G.I. Joes” i siedemnastą odsłoną „Szklanej Pułapki”, na pokaz szwedzkiego melodramatu. Sęk w tym, że ja naprawdę lubię takie kino, tylko rzadko o nim piszę. Raz, że samo z siebie wyszło, że tematykę bloga mam raczej radośnie popkulturową, a dwa, że pisanie o filmach z Brucem Willisem i amerykańskich komiksach jest po prostu wdzięczne, lekkie i przyjemne. Zaś przy kinie europejskim (i nie tylko) trzeba się czasem sporo namyśleć, zanim sklei się tekst. Czy w ogóle zanim się sam film dobrze ogarnie umysłem. To też pewnie powód, dla którego to jednak „Iron Man 3” jest blockbusterem, a nie szwedzkie „Pocałuj mnie”.
Mia i Frida właśnie poznały się na rodzinnej imprezie z okazji zaręczyn ich nie młodych już rodziców – osób, które w wieku circa 60 lat postanowiły po raz drugi spróbować swoich sił w związku małżeńskim. O Mii wiemy już, że jest zaręczona z młodym Timem, o Fridzie nei wiemy jeszcze nic, poza tym, że się świetnie dogaduje z młodszym bratem pierwszej z dziewczyn. Wystarczy kilka ukradkowych spojrzeń, odrobina narastającego napięcia i trudny romans między dwiema kobietami gotowy.
Przez pierwsze pół godziny „Pocałuj mnie” wciąga niesamowicie w zakresie emocjonalnym. Wspomniane przed chwilą narastające napięcie zostało idealnie uchwycone i zagrane przez dwie główne aktorki – Ruth Vega Fernandez i Liv Mjönes. Nastrój filmu jest kameralny, spokojny i niespokojny zarazem. Z jednej strony na planie nic się nie dzieje, w rzeczywistości zaś przez salę kinową przelewają się emocje. Niestety, gdy mija pierwsza część filmu, znika gdzieś ta intrygująca subtelność, zastąpiona przez kompletnie niepotrzebne komplikowanie scenariusza na siłę.
Relacje rodzinne dziewczyn robią co najmniej „modo-na-sukcesowe” wrażenie. Zdaję sobie sprawę, że to takie tanie porównanie, którym łatwo jest rzucić przy trochę bardziej skomplikowanym drzewie genealogicznym, ale w kontekście „Pocałuj mnie” ten frazes pasuje jak ulał. W szczególności, że przez cały film miałem wrażenie, iż nadchodzący ślub starszych rodziców nie jest szczególnie dobrze rozpisany i przemyślany pod kątem fabularny i ma na celu jedynie sztuczne skomplikowanie całego obrazu. Emocje między starszymi aktorami są kompletnie nijakie – zachowują się raczej jak para, która marzy tylko o rozwodzie po złotych godach, a nie dwoje dopiero co zaręczonych osób. I to nie jest jedyny wątek, który miał postawić główne bohaterki w jeszcze trudniejszej sytuacji – niestety, w kompletnie sztuczny i, według mnie, nie przemyślany sposób.
Całość zostaje kompletnie zmarnowana w finale, w którym ciężko nadrobić za emocjami bohaterek. Ponownie, ich role zostały rozpisane tak, by tylko dalej zaognić konflikt, którego w pewnym momencie już tak naprawdę nie ma. Co więcej, całość została doprawiona – i to mnie naprawdę zaskoczyło – motywami wyrwanymi żywcem z amerykańskich komedii romantycznych, które pasowały jak pięść do nosa, co by posłużyć się kolejnym wyświechtanym frazesem. Wiecie, bieg po lotnisku w rytm radośnie podniosłej muzyki, zatarg ze strażnikiem przy bramce i, wreszcie, szczęśliwe pojednanie.
„Pocałuj mnie” mogło być świetnym filmem, gdyby tylko Alexandra-Therese Keining, scenarzystka i reżyserka w jednej osobie, nie chciała z niego zrobić „trudniejszego” tudzież „ambitniejszego” obrazu od tego, którym i tak już był. Główny pomysł i tak stawiał bohaterki w bardzo wymagającej sytuacji i nie było trzeba na siłę jej pogłębiać. Gdyby całość trzymała się swojej początkowej kameralności i dalej operowała świetnie dozowanym napięciem emocjonalnym, byłbym, przypuszczam, zachwycony. W takiej zaś formie „Pocałuj mnie” jest filmem po prostu przyzwoitym czy może nawet dobrym, ale, niestety, ze zmarnowanym potencjałem.