Mijają miesiące, a mi przybywa na koncie kolejnych tytułów, których bym najprawdopodobniej nie poznał, gdyby nie Wielka Kolekcja Komiksów Marvela. Tym razem jest to „Planet Hulk”, za które postanowiłem się wziąć dopiero wtedy, gdy pojawią się w kioskach obydwa tomy. Biorąc pod uwagę politykę wydawnictwa Hachette, które zajmuje się WKKM, oznaczało to bodaj kilka miesięcy przerwy w opowieści. Do tego wystarczy jeszcze dodać moje standardowe opóźnienie i już wiadomo, czemu dopiero teraz piszę o tej części przygód Zielonego Olbrzyma.
Historia zaczyna się od hitchcockowskich ruchów płyt tektonicznych. Bruce Banner – aktualnie w, zdawałoby się, permanentnym stanie rozdrażnienia emocjonalnego – właśnie został wystrzelony w kosmos. I to bynajmniej nie dlatego, że nie chciał już żyć na tej planecie po przeczytaniu jakiejś wyjątkowo głupiej informacji w internecie. Hulk został wykiwany przez grupę Illuminati, w skład w której wchodzą ci bardziej rozgarnięci intelektualnie superbohaterowie – między innymi Iron Man czy Dr Strange. Kolegium uznało, że Bruce w swej zdenerwowanej postaci jest zdecydowanie zbyt groźny i stanowi niebezpieczeństwo dla całej Ziemi. Dlatego wysyłają go na niezamieszkaną planetę, na której będzie mógł się w końcu zmienić w Różowego Hulka, znanego jako Oaza Spokoju.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacja: coś poszło nie tak. Zamiast na zielone pustkowie, Banner wylądował na jak najbardziej zamieszkanej planecie Sakaar. Ze względu na osłabienie po dopiero co przebytej podróży przez jakiś nieplanowany, międzygwiezdny portal, Hulk trafia do niewoli i, tym samym, staje się bohaterem gry o naprawdę dużą stawkę. O ile historia zaczęła się od trzęsienia ziemi, o tyle później zamienia się raczej w huragan, który przelatuje przez kolejne przystanki fabularne z niebywałą prędkością. Zaczyna się od walk gladiatorów, leci przez niewolnicze zesłanie i wyzwolenie, aż po walkę o zakończenie tyrańskiej władzy Czerwonego Króla nad narodami Sakaaru.
Tak jak wydarzenia i kurs fabularny zmienia się często niczym obrazy w kalejdoskopie, tak w podobnym tempie głównemu bohaterowi przybywa sił. Nie jestem specjalistą od tej postaci, ale zawsze mi się kojarzyło, iż mimo wszystko na Ziemi tyczyły się go jeszcze mimo wszystko jakieś ograniczenia. Tu jest inaczej. Za prosty przykład niech posłuży… zeskoczenie z księżyca i wylądowania z gracją komety z powrotem na powierzchni Sakaaru. Ot, taki tam Stratos Jump bez patronatu Red Bulla i GoPro. Ten stan rzeczy chyba nie został ostatecznie wytłumaczony niczym typowo komiksowym – pozytywnym wpływem kosmicznej bryzy morskiej na krążenie gamma-krwi czy czymś takim. A nawet jeśli jakaś wzmianka była, to najwyraźniej została ona w moim odbiorze przytłoczona przez resztę galopujących wydarzeń.
Nie znaczy to, że „Planet Hulk” jest złe. Gdy już oswoiłem się z faktem, że scenarzysta, Greg Pak, jest absolutnie wszechmocny i może naginać narrację do swoich aktualnych potrzeb, bawiłem się naprawdę przyzwoicie. Ponieważ tym właśnie jest ten komiks – rozrywką w najczystszej postaci. Nie ma w niej za bardzo znaczenia przeszłość głównego bohatera czy jakieś tam logiczne ciągi przyczynowo-skutkowe. Liczy się akcja, która obowiązkowo ze strony na stronę musi być coraz bardziej epicka. I ma to swój urok. Nie przeszkadzało mi w ogólnym rozrachunku nieporadne czerpanie z historii starożytnego Rzymu. Choć inspiracja jest jak najbardziej ciekawa, to niestety została zastosowana w sposób skrajnie przypominający metodykę Copy’ego-Pasta – autorzy wycinali sobie poszczególne pomysły z książek historycznych i wklejali bezpośrednio do swojej opowieści. Na swój sposób przypominało to moją pracę magisterską.
Lekturę zdecydowanie umilają rysunki Aarona Loprestiego, które z historią współgrają idealnie. Miałem takie uczucie, czytając „Planetę Hulk”, że autorzy dogadywali się w procesie twórczym wprost doskonale. „Hej, Aaron, narysuj, jak Hulka przebija milion włóczni, a z jego krwi wyrasta drzewo”. „Spoko, Greg, jedno wyrastające z krwi miliona włóczni drzewo Hulka się robi”. I, jak cała masa innych aspektów tego komiksu, ma to po prostu swój urok. W szczególności, że kreska Loprestiego jest przy okazji po prostu ładna i estetyczna z całkiem sporą dawką tego kochanego przeze mnie „realizmu” (w kontekście tej konkretnej historii ciężko mówić o realizmie sensu stricto).
Szczerze mówiąc, kiedy skończyłem pierwszy tom „Planet Hulk”, żałowałem, że nie mogłem się od razu wziąć za drugi. To doskonała lektura do tramwaju czy innego środka komunikacji, którą czyta się w ekspresowym tempie (czyli znacznie szybszym od prędkości dowolnego z owych środków komunikacji). Jej konstrukcja pozwala zregenerować komórki mózgowe nadwyrężone ciężkim dniem w pracy i po prostu się zrelaksować. Jako że konstruowanie takich opowieści wcale do najprostszych nie należy, w ogólnym rozrachunku naprawdę się cieszę, że „Planet Hulk” poznałem.
Animacja też była ciekawa 😉 Ogólnie po zakończeniu Planet Hulk następuje World War Hulk, ale jakoś nie umiem się do tego zabrać 😉
Widziałem ostatnio i też o niej napiszę – zaskakująco przyjemna, chyba najlepsza animacja Marvela, jaką widziałem (w zakresie filmów pełnometrażowych, nie liczę seriali z lat 90-tych, które, jak powszechnie wiadomo, były obłędnie dobre; no może nie wszystkie).
Swoją drogą, orientujesz się, czemu w animacji był Beta Ray Bill zamiast Silver Surfera? Ponieważ prawy do FF/Silver Surfer ma Sony?
Za World War Hulk, może się zabiorę na tej samej zasadzie – chyba ma być w WKKM. :]
Nic nie wiem czemu srebrnego nie było, aż tak w hulku nie siedzę
Ja bym właśnie te prawa obstawiał.
Swoją drogą, przez tę animację sprawdziłem, kim w ogóle jest Beta Ray Bill – niektórych postaci w uniwersum Marvela naprawdę nie ogarniam. 😀
Bill jeszcze nie jest taki zły. Wystarczy popatrzeć na kosmitów z animacji/komiksów Green Lantern, tam DC to już pojechało po całość XD
Ja dlatego nie jestem się coś w stanie zabrać za Green Lanterna. Ponoć bardzo dobry jest ten, który zaczął się w New52, ale ta liczba kolorowych kosmitów mnie po prostu przytłacza.
Powiem tylko http://www.thegeektwins.com/2011/05/10-freakiest-green-lantern-corps.html#.Uw80uvl5Mm8
„For some unexplained reason, whenever Driq is killed in battle, his power ring reassembles him. Obviously, over time, he hasn’t held up too well. In fact, he can now only communicate in unintelligible noises like „fnorkhh.” He’s known among fans as the Zombie Green Lantern. ”
Komiksy. <3
brak komentarza XD
Taki komiksowy Hodor?
Z tym całym Hodorem to ja jestem ciągle w plecy. Nie widziałem jeszcze Gry o Tron, ponieważ ciągle mam nadzieję, że w końcu książkę przeczytam. ;]
Ogarniaj serial jak najszybciej póki nie ma 4 sezonu bo spojlery XD
Znalazłem czemu nie było SS
http://marvelanimated.wikia.com/wiki/Beta_Ray_Bill_(Planet_Hulk)#Background
„The first was because Beta Ray Bill fit within the story better”
Ta, jasne. 😀 Dobrze, że dodali „po drugie”, czyli problemy prawne. ;]
Oglądałem animację, i mnie zniechęciła. Przeglądałem komiks w Koolporterze i mnie nie zachęcił. Taki solidny „meh” z ładną akcją. Fabuła miałka, Hulk ma tylko dwie cechy charaktery: „Dajcie mi spokój” i „Dobra, pomogę – ale potem dajcie mi spokój”.
Wolę zdecydowanie coś nieprzewidywalnego, oryginalnego – Civil War, 1602 czy Noir.
Tak, zgadzam się – to jest dokładnie taki komiks. Dlatego wskazanym miejscem lektury jest komunikacja miejska. :]
Przy czym, przyznaję, gdyby „Planet Hulk” było brzydkie, to nie dałoby się tego przetrawić. W takiej nawalance jakość oprawy jest szczególnie istotna.
[…] nieszczególnie leżą w Kręgu moich zainteresowań. Choć muszę też przyznać, iż „Planet Hulk” w ostatecznym rozrachunku przeczytałem mimo wszystko z przyjemnością. […]