Tomasz Kozioł

(Pop)kultura osobista

Najświeższe teksty

Snajper – Eastwood bez werwy

S

Filmy Clinta Eastwooda zdecydowanie zaliczają się do tych, na które zawsze pójdę w ciemno. Nawet jeśli nie jestem fanem wszystkich aspektów jego stylu, na ogół wychodzę z seansu co najmniej zadowolony. Ba, w takich produkcjach, jak „Za wszelką ceną” czy „Gran Torino” jestem po prostu zakochany! Z kolei jestem umiarkowanym fanem kina wojennego, więc siłą rzeczy jego „Sztandar chwały” i „Listy z Iwo Jimy” po prostu gorzej trafiały w moje upodobania. Dzięki znajomości tych filmów podejrzewałem, czym będzie „Snajper”. Nastawiłem się na sporą dawkę patosu, na amerykańskie kino „ku pokrzepieniu serc”, nie pozbawione jednak gorzkich motywów. I, jak się okazało, wstępna diagnoza okazała się całkiem trafna, choć parę elementów mnie mocno zaskoczyło. Niekoniecznie na korzyść.

Tytułowym snajperem jest Chirs Kyle, świetnie sportretowany przez Bradleya Coopera, który specjalnie do tej roli przeistoczył się w prawdziwego zawodnika wagi ciężkiej. Kyle jest postacią dosyć znaną. Jest żołnierzem, który dzięki swym osiągnięciom przebił się do świadomości nie tylko mieszkańców USA, ale też osób z innych zakątków świata. Mimo że sam tematami wojennymi, jako się rzekło, interesuję się umiarkowanie, postać jego w ogólnym zarysie kojarzyłem. Kojarzyłem też, że historia jego życia faktycznie może stanowić bardzo ciekawy materiał na film, biorąc w szczególności pod uwagę to, jak jego wędrówka po tym świecie się zakończyła. (więcej…)

Kingsman – Najlepszy klasyczny Bond od lat

K

Jestem jedną z tych osób, dla których Bond to raczej szczupły acz postawny, dystyngowany Brytyjczyk, specjalista od alkoholi, kobiet i broni palnej. Ostatnie trzy części przygód agenta 007 zdecydowanie mają swoje walory, ale… nie te walory, których szukam akurat w tym konkretnym typie kina. Dlatego zainteresowałem się „Kingsman”, które tu i ówdzie sugerowało, że będzie właśnie takim klasycznym, przejaskrawionym kinem „szpiegowskim”. I faktycznie: „Kingsman” takie właśnie jest. Ale jest też czymś znacznie, znacznie więcej.
Historia jest pięknie klasyczna. Szalony geniusz zła ma bardzo wyszukany, kosztownym, trudny w realizacji plan intensywnej redukcji populacji całego globu ziemskiego. W tej roli genialny Samuel L. Jackson. Jedynymi osobami, które mogą go powstrzymać, są agenci z niezależnej organizacji szpiegowskiej (i przy okazji salonu krawieckiego, też niezależnego) Kingsman. W tych rolach między innymi cudowny Colin Firth, zawsze mile widziany Mark Strong i, na deser, Michael Caine. Ba, gościnnie pojawia się nawet Mark Hamill! Niestety, szeregi Kingsman zostały ostatnio lekko zredukowane, dlatego konieczne jest znalezienie nowego członka lub członkini, mogących zasilić szeregi tego elitarnego klubu. I tym samym, oprócz walki z szalonym geniuszem, będziemy oglądali też świetnie zrealizowany proces rekrutacyjny. (więcej…)

Metal Gear Rising: Revengeance – Ekstrakt z szaleństwa

M

Seria Metal Gear Solid jak dotąd była i nadal jest mi obca. Szybkie pytanie do wujka Google’a podpowiedziało mi jednak, że jeśli mam ochotę na ogranie spin-offa, Metal Gear Rising, to nic poważniejszego nie stoi na przeszkodzie. Co prawda nie będę za bardzo widział, kim jest głównym bohater, Raiden, ale mimo wszystko owa nieświadomość nie powinna szczególnie negatywnie wpłynąć na wrażenia z rozgrywki. A że tytuł ów był dostępny za darmo w ramach PS Plus, to… cóż, gdy tylko naszło mnie na szatkowanie wszystkiego i wszystkich mieczem, odpaliłem MGR-a właśnie.

Fabuła jest… japońska. Z jednej strony mamy tu wątki typowe dla świata zachodu – terroryzm, zamach na prezydenta, próbę ratowania kruchego, światowego pokoju przez grupę najemników etc. Jednak tylko owa warstwa wierzchnia scenariusza jest tak banalna. To, co się dzieje pod spodem jest… cóż, ponownie, japońskie. Motywacje spotykanych po drodze wrogów są najróżniejsze, zaś nasze nemezis może się pochwalić już wyjątkowo pokrętnym podejściem do logicznego rozumowania. To, co zachodni deweloper załatwiłby krótką wymianą zdań, Japończykom zajmuje czasem dobre pół godziny. Ba, ostatnia walka trwa blisko 60 minut, z czego połowa czasu przypada na przerywniki filmowe, wypchane po brzegi złowieszczo-epickimi dyskusjami na temat stanu współczesnego społeczeństwa. A że całość jest, jako się rzekło, japońska, finałowy dialog trwa nawet po wyrwaniu serca naszemu nemezis. (więcej…)

Teoria wszystkiego – Świetnie zagrana, przedwcześnie nakręcona

T

Kręcenie filmów o zacięciu biograficznym wydaje mi się szczególnie karkołomne, gdy postaci, o których chce się opowiedzieć, jeszcze żyją. Nie jestem pewny, czy widziałem choć jeden dobry film tego typu, a na pewno trafiłem już na produkcje, które były po prostu… zbędne. Najlepszym przykładem dotąd była dla mnie w tym wypadku „Żelazna dama”, której nawet Meryl Streep nie była w stanie wybronić swoim genialnym aktorstwem. Teraz, ku mojemu zawodowi, do listy będę mógł dopisać również „Teorię wszystkiego”.

Historia kręci się w głównej mierze wokół wczesnych lat „fizycznej kariery” Stephena Hawkinga, bodaj najpopularniejszego, współczesnego, żyjącego mistrza nauk ścisłych. Towarzyszymy mu, jak to zresztą dosyć dosadnie streścił trailer, od czasów jego doktoratu, przez pierwsze objawy choroby i poznanie miłości swego życia, aż po zdobycie należnego mu uznania. Dwie główne role – sam Hawking i jego żona, Jane – zostały naprawdę wybornie zagrane przez, odpowiednio, Eddiego Redmayne’a i Felicity Jones. (więcej…)

Birdman – Zamaskowany człowiek na krawędzi

B

Od mojego seansu „Birdmana” minęło już kilka dni, a ja nadal nie wiem, jak ugryźć w tekście ten film. Poszedłem do kina kompletnie nieświadomy tego, co mnie czeka – poniekąd celowo, ponieważ udało mi się sumiennie unikać wszelki trailerów i innych spoilerów. Z drugiej strony, mam wrażenie, że nawet gdyby część szczegółów nie była mi obca, nadal zostałbym powalony tym, co zobaczyłem. „Birdman” to chyba jeden z tych filmów, które albo się kocha, albo nienawidzi, ale na pewno warto je poznać. Ja poznałem i pokochałem.

Postanowiłem, że właściwa recenzja będzie rekordowo krótka. Wszystko, co znajdziecie w następnych dwóch akapitach, ma tylko jeden cel – przekonać Was do seansu. Lekturę reszty tekstu polecam raczej tylko osobom, które film już widziały, ponieważ mam ochotę wziąć się ciut głębsze zanalizowanie tego, co zobaczyłem. A to, siłą rzeczy, wiąże się z psuciem Wam niespodzianki. (więcej…)

Uncharted 2 oraz 3 – Przygoda życia

U

Pierwszy „Uncharted” był dla mnie bardzo przyjemnym, choć specyficznym odkryciem. Mimo zastosowania dosyć archaicznych rozwiązań, gra naprawdę potrafiła przykuć do telewizora. I do dziś wygląda ładnie. Po kolejnych dwóch częściach spodziewałem się przede wszystkim więcej tego samego. Poniekąd miałem rację, ale… postępy, jakie Noughty Dog zrobiło między jedynką a dwójką były wręcz onieśmielające. Trójka zaś była pięknym przypieczętowaniem przygód Nathaniela Drake’a na Playstation 3.

Jako że Uncharted 2 oraz 3 łyknąłem praktycznie jedno po drugim, postanowiłem też o nich zbiorczo napisać. Jest to o tyle łatwiejsze, że między ostatnimi dwiema częściami nie było już tak drastycznego skoku jakościowego, jak to miało miejsce po jedynce. Dwójka „po prostu” ustawiła poprzeczkę absurdalnie wysoko, a trójka… bez większego problemu poradziła sobie i była co najmniej tak samo dobra. (więcej…)

Gravity Rush – Bardzo dużo Japonii na raz

G

Kiedy piszę o rozmaitych Amerykańskich/Europejskich grach, nachodzi mnie pewna refleksja. Na ogół do streszczenia fabuły wystarczy jeden prosty akapit i po sprawie. A czasem, jak w przypadku takiego na przykład „Uncharted” starcza stwierdzić, że to taki „Indiana Jones” i też już w sumie wszystko wiadomo. Natomiast gdy czasem piszę o czymś japońskim, sprawa nie wygląda już tak prosto. A w przypadku „Gravity Rush”… nawet nie wiem, od czego zacząć.

Główną bohaterką jest Kat, która sama nie wie, kim jest. Właśnie obudziła się na ulicy, a że był przy niej kot, to teraz nazywa się, jak się nazywa – jako się rzekło: Kat. Dzięki temu, że owa dziewoja nie ma pojęcia, gdzie jest, gracz ma okazję razem z nią poznawać świat gry od podstaw. A jest co poznawać. Hicksville jest zawieszoną w swoistej nicości metropolią, która swoje najlepsze dni ma już chyba za sobą. Ostatnio mieszkańcy muszą się borykać z coraz groźniejszymi sztormami grawitacyjnymi oraz z potworami z innych wymiarów, Nevi. Sytuacja stała się do tego stopnia krytyczna, że część miasta została pochłonięta przez szczeliny grawitacyjne, przez co wiele osób straciło dach nad głową, a często i rodzinę. Jak się pewnie domyślacie, kluczową rolę w odzyskaniu utraconych ziem odegra nie kto inny, jak właśnie Kat. Szybko okazuje się, że dziewczyna jest jedną z nielicznych istot, które potrafią naginać prawa fizyki zgodnie ze swoją wolą, zaś grawitacja działa dokładnie w tym kierunku, w którym Kat sobie zażyczy. (więcej…)

Uprowadzona 3 – Liam Neeson kontra reszta świata

U

Filmy akcji Liamem Neesonem przyjmuję raczej bezkrytycznie. Często bawię się na nich świetnie, jak na słynnej pierwszej „Uprowadzonej”. Albo co najmniej bardzo dobrze, jak w przypadku lekko dziurawego pod koniec „Non stop”. Jasne, bywają okazy mniej atrakcyjne i za jeden z takich zdecydowanie uważam drugą odsłonę „Taken”, która od poziomu jedynki odstawała bardzo boleśnie. Tym ciekawszy byłem kinowego seansu trójki. Frapowało mnie, czy twórcy wrócili do formy, czy po prostu klepnęli cokolwiek, byle kasa się zgadzała.
Cóż, klepnęli cokolwiek. I kasa na pewno się zgadza. (więcej…)

Whiplash – Esencja kinowego piękna

W

Wiecie, po czym można poznać, że film ociera się od doskonałość? Po tym, że bohater obiera ziemniaki, a Wy siedzicie na kancie fotela, kurczowo zaciskacie pięści, pocicie się z napięcia i zaklinacie wszystkie znane siły wyższe, aby mu się tylko udało. Właśnie taki jest „Whiplash”. Choć opowiada „tylko” o ambitnym perkusiście i jego pozbawionym skrupułów nauczycielu, wyszedłem z kina mokry, przejęty i wstrząśnięty.

W pewnym sensie mam nawet wrażenie, iż nie jest do końca ważne, o kim lub czym konkretnie tak naprawdę jest „Whiplash”. W trakcie seansu bardzo szybko poczułem, że główny bohater – pięknie zagrany przez Milesa Tellera – mógłby grać na gitarze, a nie perkusji. Albo uprawiać dowolnie wybrany sport, grać w szachy czy właśnie obierać ziemniaki. Zaś J.K. Simmons mógłby nie być nauczycielem w szkole jazzowej, tylko trenerem, szefem kuchni czy jakimkolwiek innym mentorem. „Whiplash” ma, według mnie, cechy uniwersalnego filmu o pasji, poświęceniu i pragnieniu wielkości. (więcej…)

Hobbit: Bitwa pięciu armii – Pancerne kozy ratują Śródziemie

H

Zdarzyło mi się chyba przy recenzji którejś z części „Hobbita” wspomnieć, że prywatnie to… najchętniej bym obejrzał po prostu w miarę wierną adaptację tolkienowskiego „Tam i z powrotem”. I podkreślam tu to „w miarę”, gdyż zdaję sobie sprawę z faktu, że z adaptacjami jest często jak z tłumaczeniami – albo są wierne, albo są piękne. I choć nie jestem fanem filmowego „Władcy pierścieni”, to uważam, że sprawnie balansował na tej granicy, oferując bardzo miłe widowisko. A „Hobbit”? Cóż, trailery mi sugerowały już te dwa lata temu że na silny związek z książką nie mam co liczyć. Chwilę później pierwszy film bardzo dobitnie to zresztą udowodnił. Druga część wydała mi się ogólnie wymęczona, więc do trzej postanowiłem podejść w trochę odmienny sposób, by zwiększyć swoje szanse na dobrą zabawę. (więcej…)

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze