Autorem tekstu jest Paweł „Sinner” Partyka.
Od jakiegoś czasu możemy zobaczyć coraz więcej musicali odnoszących się do historii. Ostatnią głośną produkcją tego typu była rock-opera „Krzyżacy”. Teraz w Teatrze Palladium możemy zobaczyć adaptację naszego drugiego wielkiego zwycięstwa, tym razem jednak bez mieczy.
Czasy PRL-u to burzliwy okres naszych dziejów. Ocena wydarzeń, jakie miały wtedy miejsce, przez władze i obywateli już wolnej Polski od lat podgrzewa atmosferę. Jednocześnie nieprzerwanie toczyło się wtedy zwyczajne życie. „Nie ma Solidarności bez Miłości” to najnowsza produkcja Jerzego Gudejko i Piotra Pręgowskiego. Postanowili pokazać historię starą jak świat: chłopak spotyka dziewczynę, dziewczyna spotyka chłopaka. Kolejny romans, ale przynajmniej nikt tutaj nie błyszczy w południowym słońcu. Co jednak otrzymamy, jeśli dodamy do tego Grudzień ’70 oraz postulaty sierpniowe?Historia przedstawiona na deskach Teatru Palladium zahacza o lata siedemdziesiąte, ale główna część rozgrywa się w roku 1980. W Nowy Rok była studentka historii Marta przyjeżdża do Gdańska. Tam spotyka Janka Wiśniewskiego, którego ojciec zginął w Grudniu roku 70-tego, a on sam w dzieciństwie próbował uciec do Danii na kajaku. Jakimś cudem udaje jej się zaciągnąć tego aspołecznego chłopaka na zabawę noworoczną. Parę dni później on ratuje ją przed milicją, która ściga dziewczynę za rozrzucanie ulotek. Na drodze do, jakby się wydawało, wspaniałego romansu staje im pewien Major oraz… niedopowiedziane słowa. Finał tej historii widzimy na tle – a dokładniej: w bramie – Stoczni Gdańskiej. Jak widać jest to nietypowe zestawienie wydarzeń.
Jak to jednak wygląda w praktyce? Dla tych, którzy nie wiedzą: jeszcze nie tak dawno w miejscu teatru stało kino. Stąd też dość nietypowa scena. Choć niewielka, to jej scenografia jest doskonała. Nie zobaczymy ruchomych budynków i statków jak w Romie. Nie jest to potrzebne. Trochę blachy, jeden ruchomy element pozwalający przenieść się z ulicy do budynku administracji. Proste, ale skuteczne. To, co przykuwa uwagę w pierwszej chwili, to wiszący ekran. Na nim wyświetlane są historyczne momenty i postacie – czołgi na ulicach, Edward Gierek, Kozakiewicz. Idealne dopełnienie gry aktorskiej. A ta stoi na bardzo wysokim poziomie. W przedpremierowym występie miałem przyjemność słuchać i oglądać naprawdę dobrych aktorów. W rolę głównego bohatera wcielił się Kamil Dominiak. W pozostałych rolach zagrali: Olga Szomańska jako Marta, Julia Kołakowska-Bytner w roli Hanki (nie tej od kartonów), Robert Kowalski jako Major oraz Piotr Pręgowski i Andrzej Ozga jako zbieracze złomu. Jeśli dodam, że zmiennikiem Roberta Kowalskiego jest Cezary Żak, a jako Hankę możemy również zobaczyć Zuzannę Czerniejewską to mamy prawdziwą plejadę nazwisk.
Spektakl zaczyna się bardzo energicznie, gdy aktorzy kolejno wypełniają scenę. Już pierwsza piosenka wciąga widza. Jej moment końcowy sprawia, że ręce same składają się do braw. A to dopiero początek. Chwilę po tym możemy zobaczyć najmocniejszy element przedstawienia – piosenki grupowe, gdzie wielu aktorów, również tych grających mniejsze role, są na scenie i śpiewają jednocześnie. Nawet najlepsze ucho nie wyodrębni głosu Katarzyny Walczak, Krzysztofa Krupińskiego czy Marty Uszko. Osobiście, nie jestem fanem wielogłosu, ale w „Nie ma Solidarności bez Miłości” wypada to perfekcyjnie. Muzyka autorstwa Krzesimira Dębskiego idealnie podkreśla emocje na scenie, a perfekcyjnie ułożone przez Andrzeja Ozgę słowa piosenek zapadają w pamięć po pierwszym wysłuchaniu. Dodatkowo, genialna choreografia, nad którą czuwał Agustin Egurrola, wprawia widza w zachwyt. Doskonałe zgranie aktorów, płynne ruchy i przezabawne odniesienia do pewnego skoczka o tyczce zasługują na wyróżnienie. Jedyną wadą były zbyteczne przekleństwa. Możliwe jednak, że pozwolono sobie na to z racji przedpremierowego pokazu (czyli de facto próby generalnej). W ustach wiecznie pijanych zbieraczy złomu pojedyncza „kurwa” może nie dziwić, ale już mocne słowo z ust Majora, nawet mimo wielkiej klęski jakiej doznaje, nie tylko mnie wśród widowni zniesmaczyło.
Osobny akapit muszę poświęcić poszczególnym postaciom. Niestety, muszę zacząć od najgorszego. Nasz protagonista, Janek, jest postacią bardzo papierową. Widać nie dało się uniknąć już wymęczonej formy bohatera, który jest z początku tajemniczy, a oprócz tego jest przystojny i niestabilny emocjonalnie w wyniku traumy z dzieciństwa. Dominiak z pewnością wygląda świetnie i dodaje Jankowi trochę uroku, jednak pozytywne pierwsze wrażenie, gdy widzimy go jako zbuntowanego przeciwko systemowi młodzika, szybko znika. Gdy zaczyna śpiewać solo, zamienia się w Piotra Kupichę z Feel. I to są te momenty, kiedy mamy nadzieję, że pojawi się ktoś inny. I go unicestwi. Klaśniemy parę razy i zdążymy jeszcze do kina na Muppety. Na szczęście nie jest tego aż tak dużo. W wielu momentach Marta (Olga Szomańska) ratuje go, śpiewając z nim w duecie. Widać nie bez przyczyny to właśnie ona dominuje w tych piosenkach.
Niektórzy powiedzą, że mam słabość do czarnych charakterów. Może i tak, ale gdy Robert „Major” Kowalski wszedł na scenę, wszyscy na widowni skupili się na nim. I to mimo tańczących obok funkcjonariuszy milicji, z długimi białymi pałkami. W moim zestawieniu Kowalski jest najlepszym aktorem w tej sztuce i to on powinien znaleźć się na plakatach. Jego postawa, gestykulacja, mimika, ale co najważniejsze – głos i sposób w jaki wykonuje tę rolę, podbiły moje serce. Sądzę, że Cezary Żak, którego większość pewnie zna z telewizyjnych seriali, równie dobrze wypełnia tą rolę. Na koniec zostawiłem społeczeństwo w krzywym zwierciadle – zbieraczy złomu. Gdyby piosenki grupowe z udziałem postaci dalszoplanowych porównać do chóru w greckiej tragedii, oni byliby odpowiednikiem koryfeusza. W przezabawny sposób, wprowadzają widzów w kolejne wydarzenia. Piotr Pręgowski jest mi znany z roli zabawiacza tłumu, ale z pomocą Andrzeja Ozgi podnoszą to na zupełnie nowy poziom.
Premiera „Nie ma Solidarności bez Miłości” odbędzie się już w tą sobotę, 21 stycznia. Jest to musical w którym, mimo posiadania w tytule miłości, romans nie jest dominującym elementem. Mnogość historycznych odniesień, nie tylko poprzez umieszczenie ich jako część fabuły, ale również w samych piosenkach i choreografii zmusza do myślenia. Osoby które nie znają historii tego okresu, czy które nie wiedzą czym była Somosierra, nie mają czego tu szukać. Pod przykrywką historii miłosnej mamy tu rozrywkę na wysokim poziomie. Rzadko kiedy da się w dobry sposób połączyć odrobinę komedii, dramatu i wspominanego romansu. W „Nie ma Solidarności bez Miłości” to połączenie tworzy splot wydarzeń, który bardzo przypomina zwykłe życie. Dzięki wspaniałemu wykonaniu aktorskiemu (nie licząc głównego bohatera) oraz wysiłkowi twórców, jest to spektakl, który na bardzo długo zapada w pamięć. Jest idealny na obecne kryzysowe czasy, gdy wiele osób – tak jak Janek – chce uciec z kraju. Na koniec drobna rada: w Palladium warto zainwestować w dwie rzeczy. Miejsce z przodu oraz poduszkę. Choć akustyka jest dobra, to z dalszych rzędów możemy nie zobaczyć części sceny przez głowy innych. Poduszka przyda się by przerwy nie spędzić na masowaniu obolałych pośladków.
[KoZa] Zdjęcia pochodzą z oficjalnego blogu spektaklu i są autorstwa Tomasza Stankiewicza.
Kowalski był najlepszy a Dominiak ma wdzięk. Szomańska przereklamowana!