Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Ninja Blade – Zabójca niedzielnych graczy

N

Gdyby Ninja Blade trafił do kolekcji jakiegoś niedzielnego gracza skuszonego wizją spędzenia wieczoru nad bezmyślną dekapitacją przeciwników… Zapewne pierwszą ofiarą owej dekapitacji byłby sam grający. Już pierwsza godzina spędzona z dzieckiem From Software dobitnie uświadamia, iż jej grupą docelową są twardzi gracze z podejściem a la Stara Szkoła. Na naszej drodze do sukcesu stanie wszystko to, co lubią starzy wyjadacze – twardzi przeciwnicy, monstrualne ilości twardych przeciwników, dobre dwa tuziny bossów mniejszego i większego kalibru… znikające save’y, błędy w zapisie postępu, niemożliwość ukończenia niektórych etapów. Tak jest, wszystkie nasze ulubione wyzwania zostały zebrane w jednym miejscu! Super…

Złe początki…

Nie ukrywam, że do Ninja Blade podchodziłem jak pies do jeża. Kto czytał zapowiedź, ten wie, iż od początku nie kupowałem połączenia Tokio ukazanego przez pryzmat najbliższej przyszłości, wymieszanego z bojowymi grupami ninja wytrenowanymi do walki z mutantami. To taki absurd jak same założenia Teenage Mutant Ninja Turtles połączone na dodatek z zupełną powagą wykonania i brakiem dystansu do tematu. Jak się jednak okazało, to nie kiczowate uniwersum jest problemem Ninja Blade. Nie, okazało się nawet, że cały ten setting można bezboleśnie łyknąć, gdyż jest tylko tłem dla masakry na całkiem szeroką skalę.

Grzechem podstawowym ekipy z From Software jest cofnięcie się do epoki kamienia łupanego w zakresie dopracowania finalnego produktu. Kto to widział, by w ciągu dziesięciu godzin zabawy konsola zawiesiła się 4 razy, zaliczyła 3 kolejne przypadki utraty save’ów czy nie pozwalała ukończyć misji przez błędne doczytywanie lokacji (dając tym samy 4. kasację stanu gry). Lepiej – nawet gdy myślałem, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, zdarzały się takie kwiatki, jak nie zapisanie postępu, skutkujące powrotem do poprzedniej misji. Co ciekawe, łatka, która wyszła jeszcze na dobry miesiąc przed premierą – i dokładnie dzień po tym, jak zacząłem testy – była przyczyną jednej z utrat save’ów. Paranoja. Żeby posłużyć się liczbami jeszcze bardziej suchymi niż te przedstawione powyżej, dodam, że pierwszą misję z różnych przyczyn musiałem przejść łącznie pięć razy, by w końcu dane było mi zobaczyć dalsze etapy. Ilu graczy aktualnie ma ochotę na taką przeprawę tylko po to, by zabić kilka(dziesiąt) maszkar?

Ostatnim gwoździem do trumny, w której bezceremonialnie zostały pochowane nieszczęsne save’y, jest brak możliwości zapisu w trakcie trwania misji. A że pierwsze przejście każdego z etapów trwa około godziny… No właśnie, dochodzimy do kolejnego problemu – dla wielu osób to niemałe wyzwanie, by znaleźć na raz godzinę wolnego czasu. I nie ma się co dziwić, że zamiast odpalać Ninja Blade, włączy się coś, co pozwoli na krótką sesyjkę i powrót do pracy czy nauki. Inna sprawa, że czasem z powodu czystej frustracji miałoby się ochotę przerwać grę, a tego zrobić się nie da, gdyż inaczej cała trud pójdzie na marne i etap będzie trzeba zaczynać od nowa. Taka jedna, prosta rzecz, jak możliwość zapisania w punkcie kontrolnym, sprawiłaby, że Ninja Blade stałoby się nagle bardziej przystępne dla szerszej grupy odbiorców, nie obniżając wcale poziomu trudności.

…i zaskakująco dobre rozwinięcie

Dobrze, dobrze – już sobie pobiadoliłem, doszedłem do jedynego słusznego wniosku, że życie jest bez sensu, gry nigdy nie będą już takie same, a Ninja Blade jest momentami aż nazbyt oldschoolowy. Ergo, na razie nie padło zbyt wiele, połączonych w logiczny ciąg, słów o samej istocie zabawy.

A ta jest prosta – mord 24/7. Twórcy nawet się wysilili, by rozgrywająca się w tle historia miała jakiś sens i choć trochę zainteresowała gracza. Trzeba im to przyznać – wyszło całkiem nieźle. Dostaliśmy banalną opowiastkę o Ostatnim Sprawiedliwym Ninja, któremu przy chrzcie dano na imię… Ken. Tak, Ken. Jest tyle dobrych imion dla ninja, ale ten jeden konkretny musiał mieć od początku ciężki start na tym padole łez i rodzice po wystaniu swojego w urzędzie uparli się na „Kena”. Dobrze, że nie mieli córki. Wracając jednak do tematu, pomijając mało epickie imię, cała reszta naszego protagonisty jest już kwintesencją heroizmu. Nosi ze sobą trzy miecze jednocześnie i nawet mu w krzyżu nie strzela, każdym orężem włada lepiej od reszty świata, a potrójne salto w przód i tył robi na raz, gdy wstaje lewą nogą z łóżka. Wszystkie te umiejętności wykorzysta w swojej Słusznej Walce w obronie Niewinnych Obywateli. Nawet jeśli oznacza to stanięcie twarzą w twarz z ojcem i przyjaciółmi, którzy poddali się władzy złych… Tasiemców. No, może nie cała historia ma ręce i nogi – część opowieści ma tylko odwłok i się niezdarnie wije. Choć sama idea walki ze zbuntowanymi soliterami z Marsa nie jest jeszcze tak zła, jak potrzeba przebicia się przez takich wrogów, jak… Zmutowane Wybuchające Roztocze. Wielkie litery narzucone przez twórców, nie patrzcie na mnie z wyrzutem.

Najważniejsze jest jednak to, że nawet gdy przyjdzie nam walczyć z najdziwniejszymi przeciwnikami, robi się to po prostu miło. Lista combosów jest pokaźna, inna dla każdej z broni i wydłuża się wraz z pompowaniem statystyk mieczy na kolejne poziomy. To zaś odbywa się dokładnie tak, jak w God of War – za pokonywanie przeciwników dostajemy „kryształki krwi” i decydujemy, czy chcemy to przelać w najcięższe z ostrzy, czy może do ognistego shurikena. Co więcej, okładanie się żelazem daje naprawdę od groma satysfakcji i przyjemności w zakresie wizualnym, gdyż twórcy zadbali o należytą, różnorodną animację ruchów. Sporo też miejsca znalazło się dla naprawdę widowiskowych ciosów kończących, połączonych z prostymi Quick Time Events.

Co się tyczy QTE, pomysł na realizację tego aspektu w Ninja Blade jest dosyć niecodzienny. Otóż, można momentami odnieść wrażenie, że to te mini-gierki grają pierwsze skrzypce, a nie na przykład walka czy zachwycanie się głębią rysu psychologicznego postaci. Dosłownie co chwilę jesteśmy atakowani jakimiś fragmentami budynku, samochodami nadlatującymi po torze parabolicznym czy też po prostu sami musimy wykonać jakiś niezwykle złożony atak.

Głównym przyczynkiem do implementacji takiej ilości Quick Time Events jest… po prostu powalająca liczba bossów. To nie przypadek gry, w której musicie przebić się przez cały scenariusz, by wreszcie trafić na naprawdę wielką inkarnację zła wszelakiego. Ba, szefów spotkacie nie tylko podczas finiszów każdego z etapów, ale także na początku i w środku. Trafiały się takie misje, w których przyszło mi walczyć z trzema różnymi bossami i muszę przyznać, że byłem przez ten fakt pozytywnie zaskoczony. Z drugiej strony, takie rozwiązanie zepchnęło poniekąd na margines młóckę z hurtowymi ilościami mięsa armatniego. Oczywiście, takie epizody też się naszemu dzielnemu Kenowi (ech…) przytrafią, ale można odnieść wrażenie, że twórcy chcieli się w tym zakresie ograniczyć do niezbędnego minimum. Osobiście, zadowolony byłbym z większej liczby okazji do tępienia hartowanego żelaza na łbach pomniejszych pomiotów piekielnych, ale samej koncepcji nie poczytuję za błąd.

Niestety, ciężko być aż tak hurra-optymistycznym w kontekście niektórych walk z owymi kolosami. O ile większość jest naprawdę ciekawa, dobrze balansując między przyjemnością z rozgrywki a poziomem trudności, o tyle część jest po prostu nudna. Nie raz i nie dwa trafiłem na takiego oponenta, który najpierw musiał wykonać serię łatwych do uniknięcia ciosów specjalnych, zanim w ogóle dało się do niego podejść. A że – jak to zwykle z bossami bywa – takie cykle na ogół trzeba powtarzać po kilka razy, znużenie dawało się we znaki. Były to jednak nieliczne odstępstwa od ogólnie wysokiego poziomu dopracowania pojedynków.

Pomijając błędy techniczne, na które już wylałem wrzącą smołę na początku recenzji, cała reszta Ninja Blade też nie ułatwia zadania graczowi, podążającemu wyboistą drogą ku glorii i chwale. Grając na najniższym poziomie trudności – tu: normal – musiałem wykorzystać całego swojego skilla, a część misji i tak przechodziłem, mając w rezerwie jedynie niezbędne minimum punktów życia, by protagonisty nie było trzeba wywozić z miejsca akcji pod kroplówką i na noszach. To jest też kolejna bariera dla niedzielnych graczy – „easy” w tej grze po prostu nie występuje.

Wizualne stany średnie

Graficznie Ninja Blade balansuje między totalnym średniactwem a czymś naprawdę miłym dla oka. Zdecydowanym atutem są wszelkiej maści akrobacje – czy to te oglądane w Quick Time Events, czy też obserwowane podczas zwykłej walki. Ken dostał do dyspozycji pokaźne spektrum ciosów, z czego większość jest okraszona naprawdę ciekawymi wizualizacjami. Gorzej ma się sprawa otoczenia, które jest niezwykle powtarzalne, niezbyt bogate w detale i ogólnie raczej nijakie. Nie ziębi, nie grzeje, a już na pewno – nie zapada w pamięci. Sam rozkład niektórych etapów zresztą też do najbardziej intrygujących nie należy. Liniowość i tunelowa konstrukcja map to wizytówka dosłownie wszystkich misji.

Jeszcze słabiej jest niestety pod kątem oprawy dźwiękowej. Muzyka wpada nawet w ucho, ale i szybko z niego wypada, gdy tylko rzucimy się w wir walki, zostawiając ekran menu daleko za sobą. Odgłosy powiązane z rozlewem wrażej krwi też wypadły całkiem solidnie, ale to wszystko, co można o nich napisać, gdyż w parze z ową solidnością idzie przez cały czas przeciętność. Tu dochodzimy do punktu kulminacyjnego – voice-actingu. Powiem tyle: nigdy więcej. Póki bohaterowie wymieniają się poglądami na temat życia i śmierci (ta druga na ogół następuje zaraz po zakończeniu dysputy) jest jeszcze OK. Ale gdy się przerzucają – zupełnie bezpodstawnie, bez sensu i bez jakiegokolwiek logicznego powodu – na amerykański angielski, to po prostu robi się słabo. Te dialogi nie są marnie nagrane – one są koszmarne! Sztywne, bez polotu i bez werwy. Nie raz żałowałem, że Ken najpierw nie zabił przeciwnika, by dopiero później przejść do zadawania pytań.

In the end we all walk alone

Na Ninja Blade składa się jeszcze jeden istotny aspekt – zapożyczenia. Poza ekscentrycznym uniwersum, ekipa z From Software tak naprawdę dała niewiele od siebie. Akrobacje do złudzenia przypominają okrojony pakiet możliwości pewnego Księcia z Persji, wymachiwanie mieczami wygląda tak, jakby Ken co wieczór robił sparing z Kratosem, a QTE ciągle kojarzyły mi się z trzecią odsłoną Spider-Mana spod szyldu Treyarch. Niestety, chwile spędzone z grą ciężko nazwać odświeżającymi.

Mimo wszystko, Ninja Blade ma coś w sobie. W końcu wzorowało się w wielu przypadkach na najlepszych, a jeśli już pożyczało sprawdzone patenty, robiło to całkiem zgrabnie. Dlatego nawet kilkukrotne przejście pierwszej misji nie było tak straszne, jak mogłoby być w przypadku niektórych produkcji. Nie zmienia to jednak faktu, że za tak tragiczne podejście do klientów – którymi jesteśmy my, gracze – From Software należy się branżowy ostracyzm i stoisko zaraz obok handlarza gotowanymi parówkami na GamesCon 2009. Za samą grywalność jednak należy się naciągana siódemka, którą mogę przyznać z czystym sumieniem.

2009-03-23. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.

Subscribe
Powiadom o
guest

1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
DeadPoison
DeadPoison
15 lat temu

Nie jest to zła gra, ale nie wychodzi po za granice dobrej. Ilość QTE potrafi wkurzyć jednych innych tylko lekko zirytować.

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

1
0
Would love your thoughts, please comment.x