Są takie filmy, względem których nie potrafię znaleźć w sobie nawet krztyny obiektywizmu. Nie potrafię spojrzeć na miniony seans pod innym kątem, nie potrafię zmienić perspektywy. Tacy właśnie są dla mnie wszyscy „Niezniszczalni”. Jak długo będą wybuchy, moje ukochane gwiazdy kina akcji i zmartwychwstałe „one-linery”, tak długo będę wychodził z seansu z tak zwanym „wyszczerzem”. Widzicie, „Niezniszczalni” są dla mnie jak pizza z ulubionej restauracji – czasem jest trochę lepsza, czasem trochę gorsza, ale zawsze krąży wokół ideału.
Na dobrą sprawę mógłbym zakończyć tekst o najnowszych przygodach ekipy Stalone’a już na etapie pierwszego akapitu. To na swój sposób taki sam film, jak wcześniejsze dwa. Mamy fabułę angażującą strzelanie do bardzo wielu osób, mamy też głównego wroga, zarysowanego w lekko komiksowy sposób. Choć muszę tu uczciwie zaznaczyć, iż nowością dla serii była bardziej rozbudowana scena kompletowania drużyny do nowego zadania. Z przyczyn fabularnych, Sly postanowił odmłodzić skład i w tym celu pojechał w świetnie nakręcone tournee po Stanach. Z jednej strony muszę uczciwie napisać, że z tego względu trochę osiadało tempo akcji w środku seansu. Z drugiej strony, ów spadek wynikał również po części z tego, że pierwsze piętnaście minut to absolutnie obłędna scena z Blade’em w pędzącym pociągu.
Co się tyczy nowych członków ekipy, to wypadli całkiem dobrze, jak na młode, nieznane twarze. Czy może inaczej: fakt, że owe twarze były mi kompletnie nieznane, był dla mnie jedynym minusem nowych dodatków do obsady. Lubię, gdy przez „Niezniszczalnych” przewijają się stali bywalcy eksplozywnego kina rodem z USA. Skoro potrzebni byli młodzi, żałuję, że nie pojawił się na przykład Channing Tatum. A do roli kobiecej świetnie pasowałaby Emily Blunt, która już zdążyła pokazać między innymi w „Na skraju jutra”, że jest twardą babką. Inna sprawa, że do listy nazwisk dopisało się dwóch gigantów kina akcji – Harrison Ford oraz Antonio Banderas. Obydwaj wypadli, rzecz jasna, cudownie.
Właśnie, twarde babki! Wydaje mi się, że jest to element, który docenią panię, czujące się często pomijane w tego typu kinie. Zresztą, słusznie się tak czują, gdyż silnych postaci kobiecych faktycznie trzeba ze świecą szukać. Zaś w nowych „Niezniszczalnych” taka postać się pojawiła, jest to Ronda Rousey, i była traktowana na równi z resztą wykidajłów. Biła się tak samo dobrze i obrywała tak samo mocno. Nie była damulką w potrzasku, nie było trzeba jej ratować, od biedy można było czasem jej pomóc, tak jak i ona pomagała innym. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej takich postaci, choćby i w omawianej właśnie serii.
Na deser postanowiłem nawiązać do jeszcze jednej kwestii. Otóż, mam wrażenie, że nowa odsłona serii spotkała się z dosyć chłodnym przyjęciem, a sporo osób wychodziło z seansu z uczuciem zawodu. Sam nie potrafię w ogóle wskazać powodu, z którego mógłby taki stan rzeczy wynikać. OK, film ma trochę inną konstrukcję i przez to inne tempo. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, później się uspokaja, ale trzyma klimat, zaś gdzieś od połowy mamy już nieprzerwaną akcję. Owszem, pojawiły się nowe, młode twarze, ale kompletnie nie miałem uczucia, by zostali przez to przyćmieni starzy wyjadacze. To nadal jest film, w którym helikopter ma tylko dwa zadania. Po pierwsze, Harrison Ford musi coś epicko pilotować, po drugie Arnie musi mieć możliwość powiedzieć „GET INTO THE CHOPPA”. Ten film nadal jest zbudowany właśnie w myśl tego cudownego schematu. I ja to nadal kupuję, nadal bawię się świetnie.
Wrr. Zawsze jestem o film do tyłu, no xD Dopiero udało mi się nadrobić „Strażników Galaktyki”, to rzucasz recką filmu, którym się jaram jak debil i na który tak bardzo chcę iść. XD Oh well. Tak naprawdę to chyba i tak wiem, czego się spodziewać. Choć te młode twarze trochę mnie niepokoją, bo u podstaw „Expendables” chyba właśnie leżało to, że skrzykują się panowie z filmów akcji lat 80-tych i 90-tych… ta podstawa jakoś powoli się rozmywa, ale co tam. 🙂 Zobaczymy.
I jak tam, udało się obejrzeć ostatnich „Niezniszczalnych”? :-]
Już od kilku dni przymierzam się do tego seansu! Chyba wreszcie najwyższy czas nadrobić zaległości :]
Nie ma to jak szybka odpowiedź na komentarz… Ale skoro już się dokopałem do zaległości, to mam pytanie – udało się nadrobić zaległości? :-]
Udało się, a jakże 🙂 Choć nie od razu po moim komentarzu. Co za tym idzie trafiłem już na wersję z lektorem xD Podobał mi się :]
Wersja z lektorem musiała dostarczać dodatkowych wrażeń. ;-] Cieszę się, że się podobało. :-]
Dodatkowe wrażenia z lektora? To ciekawe, zwykle ludzie „wiedzący” twierdzą, że filmy powinno się „czytać”, bo inaczej świadczy to o naszej ułomności, a tutaj takie zaskoczenie 🙂 Czy były jakieś dodatkowe, to nie wiem, ale kawał dobrej nawalanki w starym stylu :] Czekam już na kolejną część xD
Ja po prostu kocham lektora w kiepskim kinie akcji nałożonym na kiepskie aktorstwo (akurat Niezniszczalni mimo wszystko się pod tę kategorię nie łapią, żeby nie było) – zawsze mnie to zapewnia dodatkowe wrażenia, nazwijmy to, estetyczne. Taki „Dwugłowy rekin atakuje” z lektorem – miazga do kwadratu.
A jeśli chodzi o preferowany sposób oglądania dobrych filmów, to albo bez żadnych napisów albo z napisami angielskimi. :-]
Hehe 🙂 To teraz już wszystko jasne :] Ja tam lubię lektora, prawie zawsze. Ot, takie już mam spaczenie. Choć jak już dobrze znam jakiś film to lubię go sobie w oryginale obejrzeć również 😀
My jesteśmy chyba w podobnym wieku, więc jesteśmy mocno przyzwyczajeni do filmów z lektorem, ponieważ kiedyś głównie oglądało się TV. Najpierw na TVP1 i 2, a później pojawiły się Polsat i TVN – wszystko z lektorem. Ot, nawyk. :-]
A wiesz, że coś w tym jest :] Nie zastanawiałem się jakoś bardzo, ale na przykład nie trawię dubbingu, który jest tak popularny w Niemczech, a lektor mi nie przeszkadza. To pewnie, tak jak piszesz, kwestia przyzwyczajenia 🙂 I trochę lenistwo xD (nie zawsze się chce te napisy czytać, a znajomość jeżyka – przynajmniej moja – niekiedy nie wystarcza).
Mam to szczęście, że z angielskim czytanym/słuchanym stoję naprawdę OK i rozumiem, powiedzmy, 95%. :-] Lektora mimo wszystko zostawiam sobie tylko na szczególne okazje – jak właśnie te kiepskie horrory. Ale takie przyzwyczajenie jak najbardziej rozumiem. :]
W moim odczuciu była to najlepsza część serii (którą oceniam średnio +) bawiłem się dużo lepiej niż na dwóch poprzednich i Gibson był rewelacyjny zgredek :D. Może dla wielu było za mało flaków tu i tam?
Nie ma to jak odpisać z 5-miesięcznym opóźnieniem na komentarz. No nic, staram się nadrobić. :-]
Brak flaków był na pewno jednym z często pojawiających się zarzutów. Zresztą, jak po seansie trójki zobaczyłem fragmenty jedynki, to nawet byłem trochę zaskoczony różnicą pod kątem „ukrwienia”. Nie zmieniało to jednak faktu, że trójkę oglądało mi się bardzo dobrze.